ODKRYWAMY ŚWIAT NATURY PO SWOJEMU

FILMY FOTOGRAFIE SŁOWA DŹWIĘKI

STRONA  ARCHIWALNA  (sprzed 2022 r.)

Z notesu młodego fotografa

C000013. © Jan Walencik 2017.

Przytaczam kilka tekstów z przełomu 1982 i 1983 roku, czyli z okresu, kiedy wciąż jeszcze bardzo marzyłem o robieniu filmów i albumów o przyrodzie… to zapiski na gorąco i refleksje z moich włóczęg z aparatem. Zazwyczaj w ulubiony sposób: pieszo i rowerem. Większość z terenu leśnictwa Pucharka i z kompleksu zapomnianych dzisiaj stawów, pod małą podlaską miejscowością o oryginalnej nazwie Mordy, historycznie związanej z walkami i pogromami, a nie z tym, co pierwsze przychodzi na myśl.

Do dziś mam w ciepłej pamięci tamtą moją naiwną być może zachłanność na przyrodę i tamte całodniowe wypady nad stawy: Gopło, Szyję, Małą Gać, Piskornik, Karczunek – miejsca, w których rodziła się we mnie wiara i pewność, że w przyszłości filmowanie i fotografowanie Natury staną się moim zawodem. Dzisiaj powiedzieć mogę jedno: tamte młodzieńcze marzenia – pewnie dla niektórych wówczas nazbyt wybujałe – okazały się mieć niezawodną siłę sprawczą…

Jan Walencik
Białowieża, 16 sierpnia 2017 roku

C000011. © Jan Walencik 2017.

20 października 1982 r., Mordy

Wychodzę z domu po siódmej. Jest bardzo słonecznie, ale i zimno, –5˚C. Wszystko dookoła cudnie oblepione igiełkami szronu. Piękny dzień na zdjęcia. Przyroda jeszcze nie była przygotowana na taki mróz w październiku. Przemarzły kwiaty, liście na drzewach zwisają smutnie – co chwilę słychać szelest miedzy gałęziami.

Jestem już koło leśniczówki. Idę dalej, wchodzę w boczną przecinkę. Kilkadziesiąt metrów przede mną uciekają dwie sarny – pasły się na dróżce. Mają już bardzo płowe, niemal szare suknie, a więc przygotowane są do zimy. Odruchowo sięgam po aparat, ale jest tutaj za ciemno.

Na stawie Gopło spuszczona woda. Dookoła trzciny, łozy, badyle, drobne rośliny błotne – wszystko oszronione. Niby zima, a jednak nie. Biały szron miesza się z zielenią i rudą barwą liści drzew. Obchodzę Gopło wokół, idę pod wiatr. Parę dni temu kręcił się tu byk-łoś. Żerują tu również sarny. Przy porębie obok Gopła spotykam leśniczego. Mówi, ze niedawno widział na łąkach pod Sosenkami łoszę z młodym. Dochodzę do Szyi, która łączy się z Gopłem. Ostrożnie przechodzę przez obeschnięty błotem staw i trzciny. Pod nogami chrupią rośliny i zamarznięta ziemia. Nigdzie żywej duszy, tylko sikory skaczą po olchach. Postanowiłem poszukać szczęścia na łąkach liwieckich i na Karczunku. Na drodze przy ostatnim stawie słyszę głosy czyżyków. Żerują w górze, na olszy. Jednego, żółtego, fotografuję. Naciągam migawkę – sama uwalnia spust! I co? Teraz już nie zrobię żadnego zdjęcia: aparat uszkodzony! Nic tu po mnie. To przykre, ale trzeba wracać do domu. Dostałem kolejną nauczkę. Sprzęt musi być sprawny – przyroda nie będzie czekać.

Wracam. Jadący z Klimontów ciągnik przystaje. Jego właściciel zatrzymuje mnie, przedstawia się: K. Pyta mnie, czy ja tu fotografuję przyrodę, bo jego syn, ośmioklasista, podejrzał mnie kiedyś przy tym. Umawiam się z panem K., że jego syn da mi znać, jak zauważy w pobliżu łosie.

Znów przechodzę, tyle że z powrotem, koło poręby nad Gopłem. Nagle słyszę znajomy głos kruka. Bardzo blisko i nisko nad porębą. Jestem schowany za drzewami i kruk może mnie nie widzieć. Nalatuje z góry, prosto na mnie. Widzę dokładnie jego lśniące pióra, mocny dziób, oczy, łapy. Ale – o ironio – zdjęcia z tego nie będzie, bo nie mam sprawnego sprzętu. A byłoby niezłe. Ten sam kruk zatacza duże koło i frunie nad porębę. Na jej przeciwległym skraju, nad drzewami krążą dwa następne kruki. Jeden z nich odzywa się przepięknym kork. Pozostałe kraczą głośno. Jeden, lądujący na gałęzi, krzyczy w amoku za każdym machnięciem skrzydeł. Wychodzę zza drzew. Natychmiast mnie spostrzegają i ulatują. Na grobli między Gopłem a Małą Gacią, na olszach siedzą dwa kwiczoły. Cicho trzeszczą, uciekają. W zaroślach co chwilę krzyczą kosy. To zimowi goście.

Tak, trzeba jak najszybciej uporządkować wszystkie sprawy sprzętowe – dostałem dzisiaj niezłą lekcję…

C000562. © Jan Walencik 2017.

7 listopada 1982 r., Mordy

Dzień jest słoneczny, mroźno, –8˚C. Na drzewach prawie już nie ma liści. Za to na ziemi ich pełno. Dla mnie to niedobrze, bo trudno po cichu podchodzić zwierzynę: wszystko szeleści pod kołami roweru. Przy skrzyżowaniu drogi z leśniczówki do Gopła z poprzecznym duktem, dostrzegam na tym ostatnim dwie sarny. Około 50 metrów ode mnie. Musze trochę podejść. Montuję sprzęt, idę kawałek, ściółka chrzęści pod butami. Przechodzę ze 20 metrów – sarny usłyszały mnie, uciekają. Wycofuję się do głównej drogi. Postanawiam podjechać jeszcze w prawą stronę, w kierunku dobrze teraz nasłonecznionej poręby. Tam na pewno coś się pasie. Przejechałem zaledwie 15 metrów, gdy nagle z lewej strony miedzy drzewami, blisko drogi, dostrzegam ciemnej maści zwierzaki. To łosza z łoszakiem. Ostrożnie stawiam rower, wyjmuję z torby aparat z obiektywem – jakże to wszystko telepie się i chrzęści… W celowniku widzę tylko łoszaka, resztę zasłaniają drzewa, on zresztą też jest w części zasłonięty. Poza tym jest za ciemno i aparat nie mierzy światła. Bez przekonania naciskam spust. Przesuwam się nieco w bok, może zobaczę klępę. Tak, zobaczyłem! Tyle, że obydwa łosie uciekają. Próbuję jeszcze je obejść od lewej, potem naokoło, ale już przepadły w gęstwinie. Przeszukuje pobliski staw Płaski Górny, częściowo zarośnięty – na próżno. Wszędzie za to dużo śladów dzików i saren. Przychodzą tu do wodopoju. 

Na grobli między porębą a Gopłem fotografuję sójkę. Przysiadła na dębie i rozłupuje żołądź. Robię jedno zdjęcie, ale chcę zrobić następne jeszcze bliżej. Ostrożnie podchodzę. Ona zdaje się mnie nie zauważać (to tylko pozory) i dalej pracuje nad żołędzią. Chcę już nacisnąć spust, a ona podlatuje jeszcze bliżej. Znów wciskam spust… Nic z tego – odleciała.

Koło przedostatniego stawu jest mała grobla. Obok niej pasą się trzy sarny. Podszedłem je blisko, pomimo szeleszczących liści. Robię kilka zdjęć. Sarny pozują doskonale. Niespokojne, co chwilę zmieniają pozycję ciał. Wśród nich jest kozioł. Niemal po każdym trzasku migawki słyszę jego podwójne, potrójne szczeknięcie. W końcu kozioł zaczyna głośno ujadać i wszystkie idą w zarośla.

Sprawdzam jeszcze łąki liwieckie i Karczunek. Poza śladami buchtowania dzików nie znajduję nic godnego uwagi. Na Szyi to samo. Na jednej z poręb samotna sarna. Jest blisko. Już ją mam w wizjerze, ale jest szybsza niż mój palec na spuście. Ucieka.

Rano, przed wejściem w las, tuż przy leśniczówce spotkałem leśniczego, pana S. mówił, że już od czwartej rano tropi łosie. Kilka dni temu widział na Byczku łoszę z dwoma łoszakami. Mówi, że ma odstrzał na klępę. Przy okazji domówiłem z leśniczym zezwolenie na zbudowanie ambony obok gniazda bociana czarnego.

C000010. © Jan Walencik 2017. 

13 listopada 1982 r., Mordy

Wyjeżdżam z domu późno, o ósmej. Słońce bardzo słabo świeci, jest za wałem smugowatych chmur. Przypuszczam, że będzie mocniejsze, jak podejdzie wyżej. A tak w ogóle, to teraz słońce świeci bardzo słabo, jest już przecież późna jesień i nie ma ono wielkiej siły, tak że byle chmurka potrafi je zgasić.

Jadę za leśniczówkę, w stronę Bejd. Chcę sprawdzić, czy na ulubionej porębie po lewej coś się pasie. Przejeżdżam obok poręby: są! Bardzo blisko, tuż przy drodze, pasą się sarny. Widzę je dokładnie. Ale i one mnie zauważyły. Uskakują w głąb poręby. Z nadzieją, że daleko nie odejdą, montuję po cichu aparat i teleobiektyw. Niestety – poszły! Znowu nauczka. Powinienem był mieć zmontowany sprzęt, zanim dotarłem do poręby. To takie oczywiste…

Przejeżdżam znanym szlakiem obok Gopła, poręby. Klimonckiego i Szopy. Wszędzie cisza. W Klimontach trafiam od razu na podwórze pana K. Jest akurat z synem przy ciągniku. Rozmawiamy o przyrodzie, o tym, że jego chłopak ma chęć pochodzić ze mną po lesie i po łąkach. Dogadujemy się. Janusz zna miejsca, gdzie chodzą łosie i sarny. Zna parę gniazd ptasich. Myślę, że będzie mi pomocny na wiosnę. Zostawiłem rower na podwórzu u K. i udaję się pieszo na Karczunek – częściowo zarośnięty dawny staw. Sprawdzam raz jeszcze: na samotnej topoli nie ma żadnego gniazda, tym bardziej gniazda bociana czarnego, jak to utrzymuje leśniczy S. (usłyszałem to od myśliwego-generała).

Idę przez las Byczek, groblą. Dookoła ols podmokły. Przed chwilą, na brzegu lasu zerwał się myszołów. Zobaczył mnie z daleka, trzepnął parę razy skrzydłami, zawołał hije i poleciał ponad lasem.

Wracam łąkami. Na topoli duże stadko, kilkadziesiąt paszkotów. Wszędzie cisza, nie widzę żadnej zwierzyny, zresztą słońce tak już osłabło, że nie ma sensu fotografować.

C001334. © Jan Walencik 2017.

 

5 lutego 1983 r., Mordy

OTWARCIE SEZONU. Może niezupełnie otwarcie sezonu. Po prostu dzisiaj po raz pierwszy w nowym roku wyszedłem w teren. Do tej pory zajęty byłem przygotowywaniem sprzętu do zdjęć. Zmusiły mnie do tego kłopoty z aparatem jesienią ubiegłego roku. Teraz nareszcie mam sprzęt z prawdziwego zdarzenia, nie tylko swój ale i z firmy. Mam więc małoobrazkową Prakticę do zdjęć czarno-białych, z oprzyrządowaniem, Pentacona 6×6 do barwnych przeźroczy, obiektywy standardowe oraz 135 mm, 300 mm i 500 mm, statyw, lornetkę 8×40.

Do tej pory również pogoda była bardzo kiepska. Ciągle deszcz albo deszcz ze śniegiem i brak słońca. Dziś jest również niepogodnie, pochmurno. Wiszą ciężkie chmury. Jest trochę śniegu. Wszędzie przytłaczająca cisza. Zwierzęta bez słońca też są odrętwiałe. Wreszcie, niedaleko Klimontów, obok zarośniętego stawu Szopa, spotykam stadko czyżyków. Żerują na olchach. Pięćsetką robię kilka ujęć. Zaczyna padać śnieg z deszczem. Chowam sprzęt. Idę jeszcze do państwa K., a kiedy wychodzę od nich, przejaśnia się. Idę nad Piskornik, wczoraj podobno były tu dziki. Słońce wyjrzało! Trzy kruki ożywiły się, zaczęły głośno krakać. Tokują. Przechodzę wzdłuż Piskornika, mam ślady dzików. Decyduję się wyjąć sprzęt i przejść na porębę, gdzie wcześniej widziałem trzy sarny. Sprzęt złożony, to i jak zwykle: słońce zaszło, zaczyna padać. Przyjmuję to ze spokojem, wracam do domu.

E008162. © Jan Walencik 2017.

 

12 lutego 1983 r., Bug

Dzisiaj jedziemy z Mirkiem R. nad Bug. Będziemy liczyć ptaki w ramach corocznej akcji. Wysiadamy z pociągu we Fronołowie. Idziemy przez most na drugą stronę rzeki. Jest jeszcze ciemno, 515, czekamy na świt. Dzień zapowiada się niezbyt piękny. Mgła, lekka mżawka. O 630 wyruszamy w górę Bugu.

Zaraz przy moście odezwał się zimorodek. Między Fronołowem a Mierzwicami liczymy krzyżówki. Całe stado, około 1500 ptaków. Spotykamy kruki, myszołowa, dużo wron, nieliczne gawrony, kawki, trochę srok. Na rozległych łąkach na wysokości Mierzwic mamy w szkłach dużego ptaka drapieżnego. Nie wierzymy własnym oczom – to bielik! Wyfrunął z zagłębienia, w odległości 100 metrów przed nami i po niedługim locie przysiadł na plaży koło Mierzwic. W locie widać dokładnie jego rombowaty ogon, cały biały, wspaniałe skrzydła o charakterystycznym wygięciu i rozcapierzonych krańcowych lotkach. U siedzącego już ptaka, w odległości 50 metrów, widzimy jasną plamę głowy – to dorosły osobnik. Nie spodziewaliśmy się tutaj bielika, to miłe dla nas spotkanie.

Tereny są tu bardzo malownicze: wysokie skarpy, rozległe mokradła, rzeka w dolinie. Idąc w górę Bugu spotykamy stadka dzwońców, trznadli, czyżów, czeczotek, sikor (bogatki, ubogie, czarnogłówki, modre, czubate, raniuszki), pojedyncze szczygły, zięby, mysikróliki. Ucieka przed nami dzięcioł czarny.

Zaczął padać śnieg z deszczem. Kończymy we wsi Sutno. Przeszliśmy około 30 kilometrów. Boli prawa noga – pod Mielnikiem złapał mnie kurcz. Wracamy autobusem do stacji kolejowej w Siemiatyczach, a stamtąd pociągiem do domu.

D002503. © Jan Walencik 2017.

 

15 lutego 1983 r., Mordy

Dzień zapowiada się pięknie. Widzę z okna, jak tarcza słońca wysuwa się powoli i rośnie. Jest złotoczerwona, przeraźliwie jaskrawa. Na dworze zimno, –16˚C, śnieg skrzypi pod butami, para marznie na ustach – prawdziwa zima, dopiero w lutym!

Udaję się starym szlakiem, drogą do Bejd. Obok bocianiej poręby, przez drogę sznurują – jeden za drugim – dwa lisy. Wszędzie wokół świeże poranne ślady dzików, wszystko zbuchtowane, ale dzików nie widzę. Przez leśną drogę z Ptaszków do łąk uchodzą cztery sarny. Na łąkach spokój, ani śladu zwierza. Fotografuję kuźnię dzięcioła – kilka dziupli w wypróchniałym pniu. Przy porębie obok Byczka pasie się sarna. Jest jednak w gąszczu. Już mam nastawioną ostrość, naciskam spust w uchwycie pistoletowym, ale… migawka ani drgnie. Zdejmuję rękawicę – sarna już uciekła. Jest jeszcze jedna. Też ucieka. Wszystko marznie. Wężyk spustowy wyraźnie się skurczył i dopiero silne wciśnięcie spustu wyzwala migawkę. Pięćsetka też zamarznięta: bardzo wolno obraca się pierścień odległości.

Wychodzę na Karczunek od strony ambony. Szukam jej. Leży przewrócona, chyba przez wiatr. Odpoczywam kilka minut. Idę parę kroków i już go widzę: na łące przede mną – lis. Jakieś 120 metrów. Chodzi, myszkuje, przysiada, rozgląda się. Nie zauważa mnie, mam dobry wiatr. Idzie wprost na mnie. Robię kilka zdjęć. Jest coraz bliżej. Teraz będę cię miał zupełnie blisko, w całym kadrze. Tak pomyślałem. I tylko pomyślałem. Niestety koniec filmu w aparacie. Klękam, chcę szybko przewinąć film. Lis wyczuwa mnie, daje susa przez rów i tyle go było. Zmieniam film, idzie ciężko. Taśma na zimnie jest krucha, łamie się. Fotografuje ślad lisa w śniegu.

Na olchach, na grobli przy łąkach liwieckich, fotografuję z bliska czyżyki. Między nie wpada nagle krogulec i goni jednego. Stadko znika. Wszystko odbyło się tak szybko, że nie zdążyłem zrobić żadnego zdjęcia.

Blisko Szopy mam w obiektywie kowalika i pełzacza. Wszędzie dalej cisza i spokój. Koło poręby przy Piekiełku słychać kruki. Wracam koło stawu Górnego Kolejowego. Mam parę ciekawych motywów ze śniegiem.

C001338. © Jan Walencik 2017.

 

25 lutego 1983 r., Mordy

Bezchmurnie, słońce mocno świeci, lekki mróz. Jadę ze sprzętem na Karczunek. Na porębach przy leśniczówce i Gople pusto. Cały czas śnieg utrudnia prowadzenie roweru. Jestem wreszcie na grobli pomiędzy Karczunkiem a Byczkiem. Piję herbatę z termosu i jem kanapkę. W tym właśnie momencie widzę, jak prosto na mnie idą pod wiatr dwie sarny. Odstawiam kubek, wypuszczam z rąk w śnieg kanapkę, wyjmuję ostrożnie Prakticę z obiektywem. Ładnie – sarny siedzą w wizjerze, muszę tylko naciągnąć film i migawkę. Usłyszały. Zatrzymują się – mają zdjęcie! Skręciły w prawo, czekam aż podejdą bliżej, ale to ja raczej muszę podejść. Już uciekają. Wyraźnie chcą przebiec przez groblę na zarośnięty Byczek. Już niczym nie ryzykuję: biegnę groblą, żeby skrócić dystans. Przed przeskoczeniem grobli zatrzymują się na chwilkę. To mi wystarcza.

Wracam do roweru, kończę posiłek. Teraz idę groblą wzdłuż Byczka. Czytam w śniegu tropy. Zwierzyny jest sporo, świadczy o tym duża ilość śladów. Były tu sarny, dziki, zające, lis i chyba – jest jeden trop – łoś-klępa. Obchodzę Byczek dookoła. Bez sukcesu, a nawet z klęską, bo zmoczyłem w bagnie buty i skarpety.

Wracam znów do roweru i w tym momencie jeszcze raz widzę sarny. Biegną szybko w poprzek Karczunku. Za nimi coś sadzi – pies nie pies. Kiedy przechodzą przez niezarośnięty przesmyk koło grobli, robię im parę zdjęć. Patrzę, kto biegł za nimi. Teraz widzę: dzik! Duży dzik. Wspaniale sunie przez suche trzciny jego czarne cielsko.

Po tym zdarzeniu widzę, że zwierzyna rzeczywiście jest, tylko trzeba ją umiejętnie podejść. Nie można fotografować tylko z podchodu, muszę zrobić zasiadkę. Dziś znów się czegoś nauczyłem. Wiem, że trzeba cierpliwości…

Wracając do domu fotografuję jeszcze ślady zwierząt w śniegu i zbuchtowane przez dziki poszycie.

A000278. © Jan Walencik 2017.

 

26 lutego 1983 r., Mordy

A więc zasiadka. Wyruszam z domu, gdy słońce jeszcze nie wzeszło. Kiedy już na miejscu montuję sprzęt, zza lasu wysuwa się jego czerwona tarcza: będzie piękny dzień. Siadam na grobli, mniej więcej na środku na wpół zarośniętego trzciną i krzakami stawu Karczunek. Wiatr mam dobry. Statyw, aparat, obiektyw – wszystko gotowe. Siedzę i czekam, jest 650. Pierwsza i druga godzina czatów nie przynosi nic. Dopiero przed samą dziewiątą zauważam w dobrym dla zdjęcia miejscu dzika. Jest około 90 metrów przede mną. Widzę w szkłach jak mości się w trzcinach, chyba przyszedł tu odpocząć. Schował się za trzcinami. W tej sytuacji mowy nie ma o zdjęciu. Muszę czekać.

Dzik śpi. Mija godzina – śpi. Mija druga – śpi. Myślę: śpisz ty, pośpię i ja. Zasypiam na chwilę. Oglądam się wokół – pusto. Jakoś i dzik zniknął. Widzę tylko kępę trzciny, w której się zagrzebał. Około 1300 decyduję się podejść go po cichu. Przez 20 minut podchodzę przez resztki śniegu i chaszcze, wprawdzie najdelikatniej jak potrafię, ale jednak niezupełnie po cichu. Mam jeszcze parę metrów do miejsca, gdzie zaległ. Podchodzę tam, gdzie powinien być: jest kupa trzcin, jakby legowisko. Co raz pękają z trzaskiem trzciny pod moimi butami. Teraz jestem już pewien, że go nie ma. Jestem o krok od kupy naciętych trzcin, a tu jak się w niej nie zaszamoce coś i… mój dzik wyskakuje jak oparzony. Ucieka, tak szybko, że mimo ustawionego wcześniej aparatu (przysłony i czasu), nie zdążyłem ustawić ostrości.

Serce bije mi z emocji. Słyszę, że w kopcu jeszcze coś szeleści. Najpierw myślę: drugi dzik? Chyba nie. Ostrożnie odgarniam trzciny. Już się domyślam – te trzciny to barłóg, dzik, który wypadł przed chwila to locha. Ona przez cały czas, od kiedy ją zauważyłem, rodziła, a to przede mną, to łożysko. Wstyd mi, że ją wypłoszyłem, ale dobrze chociaż, że po porodzie. Szmery pochodzą pewnie od młodych. Teraz wyrzucam sobie: powinienem był wiedzieć, że jest już pora na młode dziczki, że dzik, który obrzuca się trzcinami do odpoczynku i zalega, może być lochą. Wracam szybko na groblę i czekam na pokazanie się lochy, by mieć pewność, że powróciła do młodych. Siedzę bezowocnie ponad godzinę. Widzę z daleka, jak w barłogu raz po raz podnoszą się kupki trzciny. Zastanawiam się, czy aby samica nie wróciła, kiedy ja wracałem na groblę, ale chyba to niemożliwe. Naraz barłóg zaczyna się ruszać. Tak – teraz całkiem wyraźnie widzę: z kupy trzcin wyłażą nieporadne małe dziczki. Szybko zmieniam obiektyw na standardowy i w kilkudziesięciu susach jestem przy legowisku. Rzeczywiście, są warchlaki. Jakie śliczne, malutkie, mierzą ze 25 centymetrów, prawie całe w paski. Fotografuję je szybko w różnych ujęciach, na zmianę – czarno-biało i w kolorze. Cały czas uważam, czy aby locha nie wraca. Wprawdzie przygrzewa słońce, ale jednak warchlaczki drżą z zimna. Okrywam je trzciną, która nagarniam kijem, aby nie zostawiać zapachu. Jeszcze dwa ujęcia samego barłogu i błyskawicznie się wycofuję.

Wracam zadowolony. Jak na pierwszy dzień zasiadki, to niemały sukces. Tak procentują teraz moje przemyślenia, co do sposobu fotografowania zwierząt. No, pewnie jeszcze oprócz tego miałem dużo szczęścia. Jutro chyba tu wrócę, rano locha powinna być z młodymi. Dobrze byłoby mieć zdjęcia z nią przy barłogu i przy młodych.

B000729. © Jan Walencik 2017.

 

11 marca 1983 r., Białowieża

Jestem z grupą moich studentów na plenerze fotograficznym w Białowieży. Jedziemy właśnie bryczkami przez Rezerwat Przyszosowy, w poszukiwaniu żubrów. Pogoda nie jest najlepsza. Wieje bardzo silny wiatr. Słońce coraz prześwituje zza szybko biegnących chmur. Przy pierwszym paśniku żubrów nie ma. Fotografujemy kilka motywów leśnych – trochę za ciemno. Udajemy się do Rezerwatu Pokazowego. Tutaj też za ciemno na zbliżenia, portrety itp. kadry przez pięćsetkę.

Zaczyna mnie przeszywać ostry ból w głowie, mam nudności. Chyba to efekt huśtawki ciśnienia przy tej wichurze. Chciałbym już wracać, ale jedziemy jeszcze do paśników, gdzie żubry powinny trzymać się wciąż. Tam są buraki, więc może się przy nich kręcą, mimo że śnieg zszedł niemal zupełnie i pojawiły się zeszłoroczne trawy. A jednak nie ma ich, poszły gdzieś w puszczę.

Zaczął padać śnieg z deszczem. Wichura łamie na moich oczach potężne drzewa. Pękają jak zapałki, za to trzask jest niesamowity – przypomina bardzo bliskie, suche uderzenie pioruna. Jestem już całkiem chory, zimno przenika mnie zupełnie. Wracamy.

D003375. © Jan Walencik 2017.

 

12 marca 1983 r., Białowieża

Dzisiaj pogoda prześliczna. Już od rana przyświeca słońce, nie ma wiatru, jest przymrozek. Udajemy się tą samą trasą, co wczoraj. Przy pierwszych paśnikach nie ma żubrów. Idę z przewodnikiem. Niedaleko Drogi Narewkowskiej  spotykamy byka-jelenia i dwie łanie. Fotografuję całe towarzystwo, które w wielkim pośpiechu znika.

Przy następnym paśniku mamy żubry! Całe stado, kilkadziesiąt osobników. Fotografuję cała grupę. Potem parę zbliżeń. Mam też młode ssące krowę. Żubry trzymają daleki dystans, cały czas staram się je dyskretnie podchodzić. Cały czas też fotografuję. To tropienie trwa już długo, chyba za długo. Wreszcie żubry znikają w gęstej świerczynie. Idę jeszcze kawałek na wschód, spotykam trzy sarny. Wszędzie pełno złomów po wczorajszej wichurze. Fotografuję je. W Rezerwacie Pokazowym robię trochę portretów żubrów i koników polskich typu tarpana. Jedziemy do Starej Białowieży. Przy potężnych dębach robię kilka interesujących kadrów. Wracamy do Białowieży wzdłuż rozlanej szeroko Narewki.

A002087. © Jan Walencik 2017.

 

13 marca 1983 r., Białowieża

Dzisiaj, przy pięknej pogodzie, wyruszamy do Rezerwatu Ścisłego BPN. W Parku jest pięknie. Dużo fotografujemy: złomy, grzyby nadrzewne, wykroty. Niezwykle prezentuje się podmokły ols – powierzchnia wody ścięta jest lodem uformowanym w fantazyjne wzory. Fotografujemy leżący Dąb Jagiełły, idziemy przez łęg nad Narewkę. Wspaniałe rozlewiska. Wracamy.

D000229. © Jan Walencik 2017.

 

15 marca 1983 r., Mordy

Bardzo wcześnie jestem w Pucharce. Na porębie koło Piekiełka jest sarna. Podchodzę ją bliżej: koza. Jest druga: kozioł z parostkami w scypule. Jest trzecia, czwarta, piąta i szósta. One tu leżą i odpoczywają! Są jeszcze dwie. Fotografuje cały rudel. Uciekają w gęsty las.

Na Karczunku widzę przez lornetkę trzy sarny, pasą się. Podchodzę ostrożnie. Fotografuję je z 20 metrów. Jedna uważnie przygląda się w moją stronę, tupie nogą i kręci głową. Wreszcie odskakuje spłoszona, a za nią pozostałe. Widzę, że za chwilę będą przebiegać przez odkrytą łąkę. Podbiegam i jestem w odpowiednim do zdjęcia miejscu. Rzeczywiście – biegną przez łąkę. Stanęły. Trzaska migawka. Gdy ostatecznie uciekają, widać tylko białe talerze na ich zadach.

Na Dolnym Kolejowym, w powietrzu, na wodzie i na lodzie ponad dwieście krzyżówek. Fotografuję je w locie i siedzące.