ARCHIWUM ŻUBROWEJ 10 – STRONY SPRZED 2022

ARCHIWUM ŻUBROWEJ 10 – STRONY SPRZED 2022:

ODKRYWAMY ŚWIAT NATURY PO SWOJEMU

FILMY FOTOGRAFIE SŁOWA DŹWIĘKI

STRONA  ARCHIWALNA  (sprzed 2022 r.)

1. Marzenia (do 1979 r.)

Ja – Janek – pojawiłem się pierwszy. Podobno 26 stycznia 1955 roku, w Kazimierzu Dolnym. Pod znakiem Wodnika. Bożenka przyszła na świat 13 miesięcy później, akurat w rzadkim dniu – 29 lutego, w roku przestępnym, 1956. Pod znakiem Ryb. W miasteczku Mordy, niedaleko Siedlec. Jedno nie wiedziało nic o drugim i mieliśmy pozostać w tej nieświadomości jeszcze przez całe 18 lat…

Nie próbuję na siłę szukać w sobie jakichś szczególnych dziecięcych skłonności do przyrody, albo do fotografii czy filmu, ale jedną rzecz pamiętam wyraźnie. Miałem taką niewielką książeczkę dla dzieci, z twardymi stronicami, zatytułowaną Ptasi zegar. Tak poznałem kilkanaście pierwszych ptaków – poza mazurkami, wróblami, sikorami i srokami, które znałem z zimowego karmnika. To co mnie w tej książeczce długo urzekało, dosłownie zachwycało, to nie historie, o której dany ptak śpiewa, ale… niezwykle misterne rysunki ptaków. Godzinami mogłem paść nimi oczy.

1961 r.

Naturalną koleją rzeczy, przyroda pojawiała się również w dzieciństwie Bożenki. Jak nie w zabawach z koleżankami w ogródki i szklarenki pełne kwiatów, to w częstych wyprawach całą rodziną do lasu Pucharka, albo nad rozległe stawy, w tamtych czasach pełne ptasiego i żabiego zgiełku. Bo Jej rodzinne miasteczko otaczał ogromny pierścień pól, łąk i mokradeł, jak również wstęga lasów, gdzieniegdzie bliska, kiedy indziej zamykająca daleki horyzont. A w samych malutkich Mordach kusił zielenią stary pałacowy park…

6-letnia Bożenka. Mordy, 10.1961 r. © Bożena Walencik 2017.

1964 r.

Jest faktem, że mój rodzinny Kazimierz przez swoje wąwozowe, ciepłolubnie wyizolowane położenie (i w dosłownym, i w przenośnym znaczeniu) u progu wielkiej Wisły, był głęboko zrośnięty z przyrodą. Już samo to musiało mieć spory wpływ na dopiero kształtującą się świadomość. Na dodatek, mój Tata był zapalonym wędkarzem i złotą rączką. Zrobioną własnoręcznie przez Niego łódką bardzo często wyprawialiśmy się na wielką wodę, najchętniej gdzieś w górę nurtu, na przeciwległy brzeg Wisły, albo na którąś z ówczesnych kęp, czyli piaszczystych wysp zarośniętych wikliną. Te całodzienne wyprawy – w czasie wakacji wyjątkowo częste – były namiastką wymarzonych podróży i moim pierwszym prawdziwie empirycznym obcowaniem z przyrodą. Rozbudzały chłopięce sny o wielkim świecie. Z czasem zbiegały się z oczytywanymi z wypiekami na twarzy, amazońskimi opowieściami Arkadego Fiedlera i podsycały jeszcze bardziej żądzę poznania nieznanego. No właśnie: poznania nowego. Myślę, że to już wtedy nasiąkałem pasją, której później podporządkowałem swoje – nasze – życie, a której mechanizmu przez wiele lat sobie nie uświadamiałem. Dzisiaj wiem jak tę siłę nazwać: to żądza zgłębiania tajemnicy, dotknięcia źródła nowego, rozpalała moją energię i kierowała moim działaniem. Tak się złożyło i to dość wcześnie, że w Naturze i Jej wszechobecnym Życiu właśnie, dostrzegłem najważniejsze: TAJEMNICĘ – ogrom tego co warto było odkrywać dla siebie, a jak później też zrozumiałem – i dla innych. Przecież mogły mnie porywać rozmaite rejony niezbadanej rzeczywistości, choćby fascynujące zakamarki ludzkiej duszy, albo siła naukowego eksperymentu, ale nie: tym co pchało do działania mnie, była obietnica arcy-rajcującej przygody z nieznanym Życiem Natury. Dziecięce pytanie: co jest za horyzontem? i myśl: zbadam to!, okazały się przewodnikami na długie lata. Z czasem do tej siły TAJEMNICY NATURY dołączyła moc TAJEMNICY TWORZENIA – ambicja mająca te same korzenie potrzeby odkrycia nieznanego: pragnienie powołania do życia czegoś zupełnie nowego, czego jeszcze nie było. To była przyczyna mojego zadurzenia się w fotografii, a potem w filmie. Tym bardziej dla mnie szczęśliwa, że wkrótce odkryłem owoce mezaliansu tych obydwu tajemnic: FOTOGRAFIĘ O PRZYRODZIE i FILM O PRZYRODZIE.

Wracając do lat chłopięcych… Miałem swój świat. Mały, bardzo malutki, ale swój. I marzenia o świecie dalekim, naiwne dziecięce wyobrażenie, że moje życie będzie wyjątkowe.

Nie raz bywał w naszym domu kazimierski fotograf, Henryk Dębski. Pamiętam tamten moment, gdy przyszedł z aparatem na specjalną rodzinną, pozowaną sesję. Jak już zrobił wszystkie grupowe zdjęcia, postanowił sfotografować każdego z osobna. Nadeszła moja kolej, spontanicznie chwyciłem na ręce naszego Pimpusia – młodziutkiego niby-ratlerka (pies i kot były u nas zawsze), z ciekawością, jak też wyjdzie na papierowej odbitce. Byłem jeszcze bardziej przebiegły, bo jednocześnie zdążyłem pochwycić moją ulubioną zabawkę – plastikowego żołnierzyka, z ciekawością, czy zobaczę go na gotowym zdjęciu. Widać już wtedy miałem dziwną skłonność do miniaturyzowania i faworyzowania detali, bo myśl o tym, czy aparat zarejestrował szczegóły mojego podstępu, nie dawała mi spokoju przez kilka następnych dni. Kiedy wreszcie ujrzałem gotową fotografię, oniemiałem z zachwytu: żołnierzyk był w moim ręku i to mi wystarczyło! To był chyba ten kluczowy moment, kiedy odkryłem dla siebie – nieuświadamianą wówczas do końca – dokumentalną, ale też i kreatywną siłę fotografii.

9-letni Janek z psem Pimpkiem i żołnierzykiem. Kazimierz Dolny, 08.1964 r. © Henryk Dębski 2017. 

Pan Henio – jak się do niego zwracaliśmy – był lajkarzem, czyli bardzo lubił fotografować aparatem małoobrazkowym. Mnie chyba też trochę lubił, bo wymęczyłem od Niego na czas jakiś nieużywany, a raczej chyba zepsuty aparat mieszkowy 6 x 9 cm, z wysuwanym obiektywem i – co mnie najbardziej frapowało – z celownikiem lustrzano-soczewkowym, w który patrzyło się z góry (czyli bardzo zawodowo w moim pojęciu), aby określić kadr przed aparatem. Oszalałem chyba na punkcie tego cacka. Całymi godzinami ustawiałem miniaturowe żyrafy, słonie, lwy, ludziki, wozy z końmi, całe karawany. A wszystko na naszym małym podwórku: wśród kamieni-siwaków, w mikro dżungli traw oraz liści i kłosów wszędobylskiej babki. To był czas mojego pierwszego Sienkiewicza i mówiąc wprost: marzycielska próba uchwycenia moich własnych kadrów W pustyni i w puszczy, w wersji ogromnie zminiaturyzowanej – jakżeby inaczej! To był mój pierwszy świat fotograficzno-filmowych marzeń.

Mimo tych kilku zaledwie lat, niejedno już wiedziałem o procesie tworzenia filmów. Kazimierz był nie tylko mekką malarzy, ale i filmowców. W latach sześćdziesiątych dość często pojawiały się tu ekipy filmowe realizujące zdjęcia. Już sama ich obecność odmieniała monotonię sennego miasteczka, a co dopiero możliwość obserwacji z bliska planów zdjęciowych i gry znanych aktorów. Do dziś mam w pamięci sceny do Wyspy złoczyńców z Janem Machulskim, albo tę kręconą przy studni na rynku, w której Ryszard Pietruski za każdym dublem wołał do grupy fotografowanych dzieciaków: rączki do góry… Podglądałem wiele filmowanych scen i z czasem zaczynałem rozumieć różne bardzo zawodowe zachowania członków ekipy, a najbardziej urzekały mnie wydawane przed ujęciem dyspozycje: Kamera! Łączyć!, a potem efektowne uderzenie klapsa i wykrzyczenie tytułu sceny i numeru ujęcia. Oczywiście natychmiast przenosiłem to doniosłe doświadczenie na mój podwórkowy plan zdjęciowy.

Pamiętam również jakie ogromne wrażenia robiła na mnie atmosfera kina Wisła, albo filmy wyświetlane z projektora 16 mm na białej ścianie w szkole. Często były to rosyjskie obrazy wojenne, którymi nas szczodrze obdarowywano – przejmujące dramaty, po których dzieciak dochodził do siebie przez wiele dni (nie domyślałem się wtedy, że spełniały też rolę propagandową). Niczym święto były dla mnie wszystkie przyrodnicze dodatki wyświetlane w kinie i w szkole, a wśród nich produkcje rosyjskie, węgierskie i polskie, w tym filmy Włodzimierza Puchalskiego.

1969 r.

Czego ja w tamtych czasach nie robiłem… Wszystko mnie pasjonowało, pociągało tym czymś nieznanym, ale niektóre zainteresowania bywały bardzo krótkie, więc nawet Rodzice gubili się w ocenie, co jest tymczasowe, a co głęboko mnie porusza i zajmuje. Bywało, że zmieniałem hobby co kilka dni i mój zapał stygł równie szybko, jak się pojawił, bo nagle coś świeżo odkrytego przyciągało uwagę bez reszty. To dlatego nie raz moja Mama mówiła: Jasio – słomiany ogień… Wtedy (bo później już nie!) obydwie moje Siostry i Rodzice traktowali to całkiem zwyczajnie, jak dziecinne zabawy podrostka. Mogę sobie na pocieszenie przypomnieć to, co widziałem grubo później przy okazji filmowania, że w dzikiej przyrodzie zabawy młodych mają kolosalny wpływ na ich dorosłe życie. Maluchy ćwiczą, nabierają doświadczenia, odwagi, stają się bardziej wszechstronne. Kto nie wierzy, niech poobserwuje trochę wilczęta, albo psie szczeniaki. Tyle, że największe profity przynoszą zabawy w grupie, a nie w pojedynkę (i to już nie nadaje się na pocieszenie takiego jak ja indywiduum).

Było dla mnie czymś oczywistym, że ręce, a szczególnie prawa ręka, są od tego by urzeczywistniać powstającą w głowie myśl, wyobrażenie. Więc ołówek, piórko do tuszu, pędzel, nożyczki, linijka, młotek i śrubokręt były najzupełniej naturalnym przedłużeniem sprawnej dłoni – narzędziami, wobec których nie miałem najmniejszych oporów, a wręcz przeciwnie: przyjmowałem je za przyrodzony zestaw każdego człowieka. Chcesz malować? – proszę bardzo: weź papier, akwarele, pędzel i zaczynaj! Chcesz zbudować model z kartonu, drewniany wózek, zrobić łuk i strzały, albo procę, porzeźbić w glinie? Zrób to. Czeka cię ekscytująca przyjemność.

Być może na moje upodobania plastyczne znowu miała wpływ atmosfera Kazimierza. Nasiąkałem widokiem licznych tu wówczas malarzy, akwarelistów, grafików, ich sztalugami, zapachem terpentyny i artystycznych farb, sposobami prowadzenia ołówka, nakładania farby szpachelką… Było zatem tylko kwestią czasu, kiedy ja – smarkacz-rysownik – zacząłem siadywać w rynku, czy w bocznych uliczkach na rozkładanym krzesełku, ze szkicownikiem albo akwarelami i ogarniać architekturę kamienic Przybyłów, Fary, Klasztoru, czy też widok z Góry Trzech Krzyży z Wisłą na horyzoncie. Nawet jeśli to malowanie było dziecięco naiwne i straszliwie niedoskonałe, to przełamanie typowej dla gówniarza z małego miasteczka bariery wstydu i rysowania w obecności gapiów, było z pewnością dobrym krokiem w samorozwoju. Było małym aktem odwagi postawienia na siebie. Poza tym, chyba zacząłem wtedy rozumieć, czym jest studium kadru, jak wiele można dostrzec w oglądanej oczyma przestrzeni, jeśli krok po kroku ołówkiem, piórkiem, pędzlem analizuje się jej kolejne elementy i zaczyna wyczuwać ich współbrzmienie, harmonię. To bez wątpienia uczyło wrażliwości.

Na punkcie rysowania miałem takiego bzika, że kiedy w wieku 13 lat dostałem jednotomową Encyklopedię Powszechną, w ciągu kilkunastu dni przerysowałem z niej w miękkim ołówku wszystkie ilustracje zwierząt, zamieszczone na marginesie tekstu. Powstała ogromna ilość domorosłych rysunków na osobnych karteluszkach, właściwie rysuneczków zrobionych po mojemu – miniaturek wielkości etykiety z pudełka zapałek. Byłem dumny z tego wyczynu, tym bardziej, że pochwalało go moje najbliższe otoczenie. Zacząłem jednak podejrzewać, że coś z tymi miniaturkami jest nie tak. W impulsie samokrytyki, odkrywszy w końcu ich mierną – jak mi się wtedy zdawało – jakość, w akcie smarkato-twórczej desperacji, wrzuciłem wszystkie do klozetu i nacisnąłem spłuczkę.

Zamiłowanie do majsterkowania pojawiło się za sprawą mojego Taty, który był kreślarzem, a potem dekoratorem w miejscowej spółdzielni Zgoda. Od szczenięcych lat obcowałem w domu z rysunkami technicznymi, ręcznym pismem stalówkami redis, liternictwem płaskim i przestrzennym, elementami wystawienniczymi i dekoracyjnymi, różnego rodzaju modelami i makietami. Uwielbiałem młotek i gwoździe, a że w pracowni dekoratorskiej zawsze było kilka różnych młotków (i oczywiście niewielkich młoteczków!) oraz duży asortyment gwoździ, od malutkich teksów po kilkucalowe olbrzymy – każda futryna i belki w komórce, czy półki w pracowni były dla mnie kuszącym poligonem do działania. Do tego stopnia, że szybko zostały nafaszerowane setkami przeróżnych gwoździ i wkrótce miałem szlaban na jakikolwiek młotek. Chyba, że używałem go rozsądnie. Drugim moim ulubionym narzędziem była piłka włośnicowa, czyli laubzega. I znowu: nie oparł się jej żaden wolny kawałek sklejki, żadna listewka z ojcowskiej pracowni. Potrafiłem nią wycinać najwymyślniejsze kształty, by potem je łączyć, sklejać, skręcać, zbijać. Pasjonowało mnie również klejenie i składanie modeli samochodów, statków i samolotów – z kartonu i plastiku, a później z drewna. Wkrótce wpadłem w szał modelarstwa lotniczego: kleiłem samoloty z balsy i pergaminu, żebrowane konstrukcje z napędem gumowym, które latały! Prenumerowałem Horyzonty Techniki dla Dzieci, a później Młodego Technika, nie opuściłem żadnego programu telewizyjnego słynnego majsterkowicza Adama Słodowego Zrób to sam. Ten tytuł przyjąłem za swoją dewizę i pozostaję jej wierny do dziś, bo zrobione samodzielnie smakuje inaczej, pełniej.

Miałem może 5 albo 6 lat, kiedy Tata zrobił przestrzenną makietę Kazimierza Dolnego wielkości stołu pingpongowego, dla miejscowego biura PTTK. Ha, i wszystko tam było miniaturowe, czyli wspaniałe! Strasznie chciałem tę Jego umiejętność naśladować. Jakieś 5 lat później – w V czy VI klasie – przyłożyłem się bardzo do zadania z prac ręcznych (wychowania technicznego). Poszły w ruch sklejki, tektury, listwy, laubzegi, młotki, gwoździe i kleje. Nawet mój Tata nie do końca wiedział co konstruuję, a że była to praca domowa do szkoły, pozwolił mi korzystać ze wszystkiego w Jego pracowni. Zbudowałem makietę wielkości pudełka po butach: dom dla lalek. Z podnoszonym dachem, by można było zajrzeć do środka, z otwieranymi drzwiami i oknami, z mebelkami w środku, ba – z oświetleniem na płaską baterię Centra! Byłem z tej konstrukcji ogromnie dumny i z pełną ufnością, że zasłużyłem na dobrą ocenę, pomaszerowałem z nią do szkoły. Usłyszałem coś zupełnie innego: że nie dostanę dobrego stopnia, bo sam tego domku nie zrobiłem, bo na pewno musiał mi pomagać mój Tata. Zabolało. Nauczycielka od prac ręcznych wątpiła w moje umiejętności. To było pomówienie przy całej klasie. Nie zniosłem tej zniewagi – coś palnąłem ze łzami w oczach. Uderzyła mnie ta jawna niesprawiedliwość – poczułem wtedy chyba pierwszy raz, że warto trzymać się własnego zdania i usztywnić nieco kręgosłup, jeśli jest się pewnym swojej racji.

W wieku 14 lat opanował mnie nowy entuzjazm, który już wcześniej dawał o sobie znać – muzyka. Ze dwa lata temu Rodzice zapisali mnie do szkolnego ogniska muzycznego, które prowadził nauczyciel muzyki, Kazimierz Daczka. Zacząłem naukę gry na najłatwiej dostępnym i nie wiedzieć czemu, w niektórych kręgach najbardziej ulubionym instrumencie, akordeonie – ku mojej organicznej niechęci do tego urządzenia. Dla jasności: bardzo sobie cenię muzykę akordeonową, bo bywa wspaniała, wymagająca i pokazuje kunszt kompozytora i wirtuoza, jeśli wykonują ją mistrzowie, zawodowcy, albo po prostu ludzie świetnie czujący muzykę. Jeśli zaś jest to amatorskie, pełne fałszu rzępolenie – nie trawię. Mój egzamin na akordeon odbywał się w szkolnej auli, mniej więcej tak: pan Kazimierz polecił mi odwrócić się, bym Go nie widział, po czym ręką wystukał na brzegu sceny kilka nieskomplikowanych taktów.  Polecił mi je powtórzyć. Zrobiłem to tak samo jak On. Za każdą kolejną próbą komplikował rytm i gęstość uderzeń. Bez problemu powtarzałem wszystko co do joty. Zdałem. Po paru tygodniach udręki i inni zrozumieli, że artystą akordeonowym to ja nie będę. Wyleciałem z ogniska, ale rozbratu z muzyką wcale nie wziąłem. Przeciwnie.

Część naszego rodzinnego domu zajmowała Babcia, która w czasach aktywności zawodowej była położną, czyli jak dawniej mówiono – akuszerką. Przez jej ręce przewinęły się setki noworodków, które przywitała na tym świecie w kazimierskiej izbie porodowej (mnie także i opieram się tu na wieści rodzinnej, a nie na własnej pamięci). Teraz ta moja Babcia była emerytką i miała w swoim nieużywanym pokoju radio, które ciągle grało. To był osławiony kołchoźnik, jaki znajdował się wówczas w prawie każdym domu, czyli prosty głośnik – końcówka radiofonii przewodowej – przez który nadawano tylko jeden program, a w nim dużo muzyki. Mieliśmy normalne wielokanałowe radio, nie raz nasłuchiwaliśmy w nim Wolnej Europy, ale to babcine bardziej mnie zajmowało. Mówiąc górnolotnie: ten pokój był moim studiem ćwiczeniowym, a ów kołchoźnik – głośnikiem odsłuchowym. To był czas, kiedy całkowicie pochłonęła mnie perkusja. Jak tylko mój nauczyciel muzyki przeegzaminował mi słuch, rytmika zniewoliła mnie zupełnie. Zacząłem coraz wyraźniej dostrzegać podziały rytmiczne w każdym usłyszanym utworze i bardzo mi się ta umiejętność spodobała. Do tego stopnia, że któregoś dnia z leszczynowych prętów wyciąłem kilka pałek, przypominających te do gry na perkusji. Usiadłem z nimi przy moim odsłuchu. Coś tam grali, wiec zacząłem wystukiwać rytm na dwóch różnych krzesłach ustawionych przed sobą. Te uderzenia nie miały jednak właściwego odbicia, poza tym pałki zostawiały ślady na drewnianych siedzeniach. W babcinej szafie odkryłem ogromny stos starych fachowych czasopism Pielęgniarka i Położna. Położyłem po kilka na krzesłach: pałki świetnie odbijały, od razu lepiej je wyczuwałem. Po paru chwilach wnuk dostał zgodę na muzyczne wykorzystanie całej sterty. Na długie godziny przepadałem w tym pokoju, ćwicząc różne rytmy. Było to karkołomne, bo musiałem dotrzymać kroku temu co mi akurat zagrali: od Kazaczoka do argentyńskiego tanga, przez polski big-beat oczywiście. Ta moja perkusyjna przygoda zbiegła się z często lansowaną piosenką Krajobrazy, wykonywaną przez zespół Trubadurzy. Rytm był tam właściwie dość prosty, ale parę fajnych synkop i łamańców też się znalazło. Niebawem w naszej szkole powstawał rozbudowany zespół muzyczny, kierowany przez nauczyciela muzyki. Pan Kazimierz obsadził mnie najpierw przy werbelku, a potem za prawdziwą perkusją. Graliśmy wyłącznie na akademiach, tych szkolnych i tych majowych, na kazimierskim rynku. Tak to poszło. A stos Pielęgniarek i Położnych topniał z tygodnia na tydzień – ćwiczyłem nieustannie…

14-letni Janek za perkusją, w szkolnym zespole muzycznym. Kazimierz Dolny, 05.1969 r. © Jan Walencik 2017. 

Jeszcze w VII klasie, czyli gdy miałem 13 lat, zainteresowałem się chemią nieorganiczną. Rok później, gdy przerabialiśmy chemię organiczną, ja wciąż pasjonowałem się tą pierwszą. I miało to swój konkretny, ostatecznie nawet dość dramatyczny wyraz. Pośród wielu książek z różnych dziedzin, jakie odkrywałem w szkolnej i miejskiej bibliotece, natknąłem się na małoformatowe wydanie Moje laboratorium, chemika Stefana Sękowskiego. Wizja własnej pracowni i przeprowadzanych w niej doświadczeń zawładnęła mną na jakiś czas. Powoli zdobyłem potrzebne zlewki, próbówki, erlenmayerki, kolby, szalki, cylindry miarowe, lejki, masę drobiazgów, no i oczywiście odczynniki. Stopniowo przeprowadzałem doświadczenia zalecane przez ulubionego autora, ale też coraz częściej sprawdzałem różne swoje eksperymentalne pomysły. Któregoś dnia postanowiłem przeprowadzić niegroźny z pozoru test, co wymagało w początkowej fazie zmieszania dwóch substancji. Jedną z nich był nadchloran potasu, doskonały utleniacz. Wiedziałem, że mieszać należy nadzwyczaj ostrożnie. Tak też uczyniłem, jak mi się wydawało. I nagle – huknęło, błysnęło ogniem, oparzyło ręce! Odruchowo odrzuciłem płonącą próbówkę za siebie. Wpadła pod wielką szafę. Szafa się pali! – buchnął ogień. Mój krzyk i wcześniejszy huk usłyszał z podwórka Tata, jakby nie było ochotniczy strażak. Chlusnął wiadrem, potem drugim, zażegnał pożar. Piętnaście minut później cała zawartość mojego małego laboratorium razem z białym fartuchem, symbolem nadzwyczajnego profesjonalizmu, wylądowała w śmietniku (na szczęście bez eksplozji!). Perspektywa chemicznej przygody w dorosłym życiu też się tam znalazła.

Do zestawu wspaniałości mojego 14 roku życia muszę zaliczyć przygodę z fotografią, tą prawdziwą, związaną z komponowaniem kadru, naświetlaniem negatywu i pozytywu oraz z całą ciemniową fotochemią. W tym samym mniej więcej czasie taką fotografią zaczął się pasjonować Jurek, mój dobry kumpel, sąsiad z tej samej ulicy i świetny, bosko utalentowany… nomen omen akordeonista. Miał skądś fotograficzne cudo, niemal zawodowe: Starta B, dwuobiektywową lustrzankę formatu 6 x 6 cm. Naświetlanie 12 klatek na zwojowej błonie typu 120 z papierową wstęgą, nieprzepuszczającą światła, to był cały rytuał. Łaziliśmy  ze Startem B po wąwozach i kamieniołomach, szukając tematów. Zaraz po tym fotograficzna inicjacja – pierwsze wywoływanie negatywu w koreksie. Cztery kąpiele, cztery procesy: najpierw wywoływacz, potem przerywacz, dalej utrwalacz i wreszcie, przy otwartym koreksie, płukanie. Już mogliśmy dostrzec, że mamy jako tako naświetlone klatki. Ledwo dotrwaliśmy do końca schnięcia negatywu, które powinno odbywać się powoli i w bardzo sterylnym, bezpyłowym miejscu. Nie było na to szans. Jeszcze na mokro obejrzeliśmy wszystkie klatki, nie do końca orientując się w walorach odwróconej (negatywowej) skali szarości. I dopiero teraz zaczęła się magia. W wielkiej wyciemnionej kuchni Jurka stał na stole zdobyty przez niego powiększalnik, a obok cztery kuwety z podobnymi jak przy negatywie kąpielami, a u góry ciemnooliwkowej barwy lampka, która z miejsca czyniła niezwykłą atmosferę tej wspaniałej ciemni. Na zawsze zapamiętałem dwa zapachy tego mistycznego wieczoru: zapach światłoczułego papieru fabryki Foton i charakterystyczny zapach utrwalacza, który towarzyszył mi później przez wiele lat. Powiększony obraz negatywu był w naszej ocenie wspaniały. Naświetliliśmy pierwszy papier, włożyliśmy go do wywoływacza i stał się ten po tysiąckroć opisywany cud: w ciemnooliwkowym świetle zaczął pojawiać się srebrowy obraz. Początkowo blady, dojrzewał i w końcu osiągnął dobre krycie. Intuicja podpowiedziała, żeby papier wrzucić już do przerywacza, a po chwili do utrwalacza. Po 10 minutach zdjęcie trafiło do końcowego płukania. Zapaliliśmy normalne światło. Obraz był chyba trochę przewołany, ale był – nasz pierwszy własnoręcznie naświetlony i wywołany. Jurek i ja pękaliśmy z dumy: zostaliśmy fotografami!

1970 r.

W wieku 14–15 lat poczułem na nowo ogromny sentyment do żywego świata wokół mnie, do całej przyrody, a w szczególności do świata skrzydlatego. Zakiełkowana zegarową książeczką pasja, sprzed niespełna dekady (może tylko pasyjka), od początku liceum przerodziła się w ptasią obsesję Jasia. Ten zapał podsycił jeszcze Altas Ptaki Polski napisany przez najznamienitszego znanego mi wówczas polskiego ornitologa, profesora Jana Bogumiła Sokołowskiego, z ilustracjami niezrównanego Władysława Siwka. Właśnie go kupiłem z jakichś oszczędności i mogłem do woli oglądać najważniejsze krajowe ptaki, no i chłonąć wiedzę o nich. To była pewna nobilitacja ornitologiczna i chciałem ogromnie, żeby mi z taką ornitologią było do twarzy. Chyba dlatego poprosiłem wówczas moją starszą siostrę, by mnie sfotografowała z tą książką. Poza tym miałem już własny aparat – Smienę 8 i to nią zostałem uwieczniony.

Ta Smiena 8 stała sie na wkrótce obiektem moich dociekań technicznych. Mówiąc wprost: nie wytrzymałem i zacząłem ją rozbierać. Zżerała mnie ciekawość konstruktora – za wszelką cenę musiałem dowiedzieć się jak jest zbudowana i jak to wszystko w środku działa. I dowiedziałem się, tylko że po złożeniu zostało mi kilka drobnych części…  Dostałem nauczkę. Zdaje się rok później, z zarobionych w wakacje pieniędzy kupiłem drugą Smienę 8. Tej już nie tknąłem śrubokrętem. Robiłem jakieś nieliczne fotografie kazimierskiej przyrody i tyle. Przyznam, że wtedy fascynowały mnie bardziej same aparaty, niż akt fotografowania. Przez moje ręce przewinął się jeszcze prościutki bakelitowy Druh Synchro, potem na chwilę Ami 2, a po roku chyba – Start B. Szczerze mówiąc żaden z tych aparatów, poza dwuobiektywowym Startem B, nie za bardzo nadawał się do uwieczniania przyrody, bo ich bardzo przeciętna optyka nie dawała potrzebnej jakości przy krajobrazach, albo też nie pozwalała śledzić efektu użycia soczewek nasadkowych, przy zdjęciach z bliska.

D003063. 15-letni Janek z atlasem Jana Sokołowskiego Ptaki Polski. Kazimierz Dolny, 30.06.1970 r. © Anna Walencik 2017.

D003075. 15-letni Janek z psem Pimpkiem. Kazimierz Dolny, 30.06.1970 r. © Anna Walencik 2017. 

D003076. 15-letni Janek z atlasem Jana Sokołowskiego Ptaki Polski. Kazimierz Dolny, 30. 06.1970 r. © Anna Walencik 2017.

Dość sporo rysowałem i malowałem, ale najczęściej w domu, a nie w plenerze. Pochłaniałem dostępne w bibliotekach książki o malarstwie klasycznym, szczególnie albumy z reprodukcjami dzieł mistrzów pędzla i dłuta. Zachwyciły mnie i zupełnie obezwładniły – artyzmem, warsztatową doskonałością i arcymistrzowskim spojrzeniem autora – zwłaszcza rzeźby, ale i inne prace Michała Anioła. Nade wszystko jednak najwyżej ceniłem wielostronny talent (i to mi zostało!) Wielkiego Leonarda da Vinci. Kult tego niedoścignionego artysty najprawdopodobniej rozbudził wówczas we mnie potrzebę estetycznej eksploracji i gorące pragnienie tworzenia.

Oprócz ołówka i pędzla, w tamtym okresie często miałem w rękach dłuta i dłutka do drewna. Od jakiegoś czasu mój Tata odkrył swoją nową naturę i spontanicznie zaczął rzeźbić w lipowym drewnie, jakkolwiek z dłutami miał do czynienia wcześniej. Dotąd współpracował ze swoim szwagrem Zdzichem, który miał w Radomiu pracownię wytwarzającą galanterię drzewną, ręcznie rzeźbioną – modne wówczas drewniane talerze dekoracyjne, kuferki, kasetki, figury itp. Niewielka część półfabrykatów tych produktów regularnie pojawiała się w naszym kazimierskim domu, po to, by dłuta mojego Taty nadały im ostateczną formę. To była trochę taśmowa, rzemieślnicza robota, pozwalająca dorobić nieco do skromnego domowego budżetu. Jak tylko okazało się, że jako tako władam kilkoma dłutkami, a tym korytkowym o kształcie litery V wywijam całkiem nieźle i wyprowadzam nim równiutkie zawijasy i w lewo i w prawo – dostawałem swój przydział drewnianych piórników i kasetek, do wyrzeźbienia na nich stylizowanych portretów…  górala w kapeluszu z orlim piórem.  Byłem dumny jak paw, bo przecież w ten sposób, po lekcjach, dorabiałem trochę do rodzinnej kiesy. Ta radość nie trwała długo. Szybko mnie znudziła ta monotonia odtwarzania takich samych motywów i wkrótce przyjemność rzeźbienia obróciła się w dojmującą czynność, jakby za karę. Szczęśliwie jednak, mojego Tatę – z pewnością też zmęczonego tą taśmową, mało angażującą pracą – dopadła nagła potrzeba tworzenia. W domu pojawiły się całe bloki lipowego drewna, z których zaczęły się wyłaniać różne dziwne postacie, popiersia i płaskorzeźby. Kiedy mój Rodzic, zainspirowany rzeźbami Wita Stwosza, postanowił stworzyć własną dużą płaskorzeźbową kolekcję Głów Wawelskich, ja nie mogłem pozostać z tyłu. Lipowe drewno jest bardzo wdzięcznym materiałem dla dłuta, zwłaszcza jeśli się je trochę pozna i przy tym pokaleczy palce. Całymi godzinami rzeźbiliśmy obydwaj – dosłownie: wióry leciały! Największą frajdę sprawiało mi wtedy ujawnianie tego pierwszego, zgrubnego kształtu twarzy, nosa, oczu, ust i ozdoby na głowie, który wyłaniał się z sześcianu klocka. To ode mnie zależało wszystko: obfitość twarzy, haczykowaty albo rozdęty nos, grymas, spojrzenie. Dopóki ciekawiło mnie wydobywanie tego wyrazu, rzeźbiłem zawzięcie i bez przerw. Jak tylko przyszło wypracowywać szczegóły – traciłem zainteresowanie. Zniecierpliwiony, zaczynałem nową pracę, niekoniecznie rzeźbiarską. Jak teraz na to patrzę, widzę wyraźnie, że już wtedy miałem to, co i dzisiaj trzyma mnie w jakiej takiej gotowości i napięciu do działania – uwielbiam twórczy płodozmian! Pracuję nad dwiema, czasem trzema rzeczami na raz. Jedna z nich jest oczywiście najważniejsza, ale gdy się nią zmęczę, przechodzę na trochę do kolejnej, by do tamtej nabrać dystansu i wkrótce powrócić z potrzebną nową energią. Taka zmienność pozwala nie znudzić się, wykrzesywać nową energię i zdobyć się na świeże spojrzenie. Dla mnie twórczy płodozmian jest ożywczy. Acha: te moje płaskorzeźby głów wcale nie były miniaturkami. Chociaż, gdzieś tam na boku wyrzeźbiłem podobizny bociana, kormorana i czapli – malusieńkie! Każda zmieściła się w pudełku po zapałkach.

Ten mój Wuj z Radomia (ze strony Mamy), Zdzisław Czyżewski, odziedziczył talent plastyczny po swoim Ojcu, a moim Dziadku, Zygmuncie Czyżewskim. Dziadek Zygmunt był legionistą i rzeźbiarzem. Założył w Nałęczowie pracownię rzeźbiarską. W 1933 r. razem z pracownikami stworzył ogromną postać króla Kazimierza Wielkiego, którą ustawiono na rynku Kazimierza Dolnego w czasie uroczystości 600-lecia koronacji króla. Dziadek Zygmunt zginął 15 lipca 1943 roku od kul hitlerowskich oprawców. Noszę po Nim drugie imię.

Ruiny zamku w Kazimierzu. Szkic Janka piórkiem w tuszu. Kazimierz Dolny, 1969 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment rynku w Kazimierzu. Szkic Janka piórkiem z akwarelą. Kazimierz Dolny, 1969 r.  © Jan Walencik 2017. 

Dąb. Akwarela Janka. Kazimierz Dolny, 1970 r. © Jan Walencik 2017.

Studium głowy (inspirowane obrazem Jana Matejki Kazanie Skargi). Szkic Janka ołówkiem. Kazimierz Dolny, 1970 r. © Jan Walencik 2017.

1971 r.

To spadło na mnie jak grom z nieba. Było absolutnie olśnieniem. Nie raz bywa, że drogę życiową młodego człowieka nakreśla jakiś silny impuls, przeżycie decydujące. Tak właśnie i mnie się przydarzyło. Pamiętam tamten moment jak dziś. To była II klasa liceum w rodzinnym Kazimierzu. Zobaczyłem tę książkę w biblioteczce pracowni biologicznej. Zacząłem kartkować, oglądać zdjęcia ptaków, potem werfotosy z realizacji filmu, ludzi z aparatami, kamerami, teleobiektywami, statywami. Trzcinowe ukrycia i domki na drzewch, z których filmowano czarnopióre ptaki. I Jego – Autora, który wydawał się taki bliski, jakby mówił do mnie z tych fotografii… Twarz mi płonęła, serce waliło, a głowę opanowały oszałamiające wizje przyszłości – całkiem wyraźne, dokładniusieńkie. W jednej chwili Wyspa Kormoranów Włodzimierza Puchalskiego stała się objawieniem. Ja też tak chcę! Impuls z miejsca przerodził się w imperatyw – nie było odwrotu…

Kilka tygodni później, podczas wakacji, popracowałem solidnie u Wuja w Jego zakładzie rzeźbiarskim. Za zarobione pieniądze wykupiłem z dwóch radomskich antykwariatów wszystkie dostępne książki Włodzimierza Puchalskiego.

D003034.16-letni Janek – uczeń II klasy Liceum Ogólnokształcącego. Kazimierz Dolny, 05.1971 r. © Małgorzata Walencik 2017.

CYTAT. Okładka książki Włodzimierza Puchalskiego Wyspa Kormoranów. PWLD Nasza Księgarnia, Warszawa 1957 r., wydanie II. 

Do przyrody, do Natury, do biologii – jakby tego nie nazywać – ten mój pęd do Świata Żywego był jak nieustająca gorączka. O każdej porze dnia głowę zaprzątały mi kojące szarą codzienność myśli o ptakach, gniazdach, szałasach, kamerach, podchodzeniu zwierząt – gwałtownie rosnąca pasja, która oddalała mnie od wszystkiego, co nie było godne uwagi, bo nie było żywą przyrodą. Od szkoły chyba trochę też, oczywiście poza biologią, której lekcje zawsze były dla mnie czymś nadzwyczaj świątecznym i ogromnie motywującym. Dla poznawania Natury byłem gotów zrobić bardzo wiele. Zależało mi, żeby przynajmniej fragmenty niektórych świetnych książek biologicznych wypożyczonych ze szkolnej biblioteki, mieć dla siebie. Wówczas nie były dostępne ani drukarki, ani skanery. Już sama próba skopiowania fragmentu książki na powielaczu graniczyła z niemożliwym. Mógłbym użyć aparatu, ale Smieny 8? Byłem tak zdeterminowany że… zacząłem po prostu przepisywać. A na dodatek – przerysowywać! Dzięki temu jednocześnie nieźle zgłębiałem kapitalną literaturę: to zdaje się nazywa zapamiętywaniem techniką notatek i rysunków. W ten sposób przepisałem kawałek I tomu Ptaków ziem polskich, osławionego dzieła profesora Jana Bogumiła Sokołowskiego, niedostępnego w księgarniach wydania z 1958 r. Jeszcze bardziej przyłożyłem się do przepisywania fragmentu Podstaw życia z bardzo zadbanej edytorsko i mocnej dydaktycznie, francuskiej serii Życie i człowiek, a potem książek: Zachowanie się zwierząt V. G. Dethera i E. Stellara oraz Historia zwierząt kręgowych Henryka Szarskiego. Tu już zacząłem także przerysowywać precyzyjne ilustracje (i w ten sposób zapamiętywać różne procesy i detale anatomiczne). Nie było to więc takie znów wariactwo, jak można by na pierwszy rzut oka sądzić. Niektórzy twierdzili, że pisałem jak kura pazurem, a ja uważałem, że raczej… mikroskopijnie.

Notatki 16-letniego Janka – przepisane fragmenty książki Podstawy życia z serii Życie i człowiek. Kazimierz Dolny, 1971 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 16-letniego Janka – przepisane i przerysowane fragmenty książek: Zachowanie się zwierząt oraz Historia zwierząt kręgowych. Kazimierz Dolny, 1971 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 16-letniego Janka – przepisane i przerysowane fragmenty książki Historia zwierząt kręgowych. Kazimierz Dolny,  1971 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki 16-letniego Janka – przepisane fragmenty książki Ptaki ziem polskich. Kazimierz Dolny, 1971 r. © Jan Walencik  2017.

Zobaczyłem ją w księgarni nieopodal rynku i od razu wiedziałem, że będzie moja. 16-latkiem zawładnęła kupiona w tajemnicy przed Rodzicami małego formatu książka w miękkiej oprawie – Elementarz filmowca amatora Ryszarda Kreysera. 276 stron pochłonąłem przez dwa popołudnia. Z wypiekami na twarzy wchodziłem w całkiem nowy świat. Kamery 8 mm i Super 8 mm, taśma filmowa, sklejarki, projektory, scenariusz, scenopis, komentarz… To był żywioł, na który dotąd czekałem. Z wiedzą wyniesioną z tej książki, a później z kolejnych podobnych, byłem zaledwie teoretykiem filmowania amatorskiego. Musiało minąć jeszcze kilka dobrych lat, by w moje ręce trafił pierwszy amatorski 8-milimetrowy Kwarc.

1972 r.

Prawdziwe szaleństwo ornitologiczne zaczęło się wczesną wiosną 1972 roku, kiedy pierwsze ptaki przystąpiły do lęgów. Jakimś cudem (!) przekonałem niezwykle dobrodusznego Kościelnego, by pozwolił mi wejść na strych kościoła farnego. Tuż pod okapem dachu, a ponad gzymsem, było parę okrągłych otworów średnicy 30 centymetrów, w których chętnie przesiadywały kawki. Podejrzewałem, że mogą się tam gnieździć i nie pomyliłem się. Na ogromnym poddaszu, z kopulastym sklepieniem głównej nawy i ogromnymi belkami więźby dachowej, panował głęboki półmrok. Nieco światła wsączało się z nielicznych otworów, częściowo zabudowanych gałęziami przez kawki. Spędziłem tam długie godziny, podczas których dławiło mnie w gardle z emocji. Oto ukryty w mroku między belkami, obserwowałem pierwszy raz w życiu kawkę, która przyleciała do gniazd i karmiła młode, a mnie zupełnie nie dostrzegała. Pamiętam do dziś tamtą fascynującą dzikość w jej oczach i szybkich ruchach. Byłem oniemiały z wrażenia. Kto wie, może to tamta chwila rozpaliła wówczas nieodwołalnie moje młodzieńcze zauroczenie w życiową pasję… Na dodatek, w księgarni nieopodal fary pojawiły się dwa świeżutkie tomy nowego wydania mojego katechizmu – Ptaków ziem polskich profesora Sokołowskiego. Wymęczyłem u Rodziców potrzebny grosz. Hura! Byłem w siódmym niebie!

Kiedy wdrapywałem się kolejny raz po stromych schodach fary, na jednym ze stopni omal nie nadepnąłem na ciemnosinego pisklaka. Był żywy i miał pełno pałek z zawiązkami piór. No i zerkał dziko – po kawczemu. Nie miałem wątpliwości: nieopierzona kawka musiała wypaść z gniazda. Zacząłem poszukiwania, ale w ścianach wąskiej studni schodów powyżej mnie żadnego gniazda nie było. Już nawet nie wchodziłem na strych, tylko jak w amoku pobiegłem do domu. Z pisklakiem za koszulą.

Może to było jakieś zrządzenie losu czy koincydencja… Było faktem, że w tamtym czasie miałem bardzo dobre notowania u nauczycielki biologii. Było też faktem, że do naszego liceum przyszło zawiadomienie o II Olimpiadzie Biologicznej i jej regulamin. I było faktem, że znalazłem akurat ślepą kawkę. Pewnie, że byłem chętny. Decyzja była szybka: W ramach szkolnego szczebla Olimpiady, musisz Janku przeprowadzić obserwacje biologiczne i potem opisać je rzetelnie. Usłyszałem jeszcze, że żaden inny uczeń z naszego liceum nie stanął do konkursu.

C001842. Młoda kawka, hodowana przez 17-letniego Janka – obiekt jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Przejąłem się niezmiernie cała sprawą i rozpocząłem regularne obserwacje mojej podopiecznej, która całkiem szybko zdążyła się do mnie przyzwyczaić, a najbardziej do mojej karmiącej ręki. Wszystko skrzętnie notowałem i rysowałem. Z dnia na dzień. A Kaśka – bo tak ją w domu nazywaliśmy – rosła jak na drożdżach. Wkrótce zaczęła latać i bywało, że zapędziła się za mną, gdy gnałem rowerem przez rynek i siadała na mojej głowie, dopominając się o pokarm. Raz po raz wzbudzała sensację. Kiedyś moja Mama wchodzi do sklepu, a tu Kaśka w najlepsze ląduje Jej na ramieniu i wydziera się na całe gardło. Po kilku tygodniach kawka usamodzielniła się zupełnie i przestała nas odwiedzać – przystała do swoich. Pod koniec lata ktoś znajomy podrzucił mi zewłok dorosłej kawki, którą poraził prąd na słupie przy ulicy Nadwiślańskiej. Tak zostałem samozwańczym anatomem. Sekcja trwała wiele godzin, bo każdy szczegół, każdy mięsień i kosteczkę musiałem dokładnie narysować i opisać.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Notatki i szkice 17-letniego Janka z obserwacji młodej kawki – obiektu jego badań i obserwacji w ramach II Olimpiady Biologicznej. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Przyłożyłem się i opracowałem obserwacje oraz opisy w formie wymaganej regulaminem Olimpiady. Już jako uczeń IV klasy złożyłem ją u nauczycielki biologii. Bardzo szybko dowiedziałem się, że przeszedłem szczebel liceum i dostałem się na poziom wojewódzki. Miałem wówczas w liceum swoje pięć minut – nie tylko ja byłem zadowolony z zakwalifikowanej pracy; również nauczyciele pokazywali ją sobie nawzajem, jako przykład dobrej roboty. Myślę, że niejeden z nich wtedy we mnie uwierzył. Zwłaszcza nasz matematyk, u którego miałem nadzwyczaj słabe notowania i to na szynach, chwalił kilkakrotnie moją, jak mówił magisterską pracę z wielkim uznaniem.

Strona tytułowa pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

Fragment pracy napisanej przez 18-letniego Janka w ramach II Olimpiady Biologicznej, pt. Samodzielne obserwacje i doświadczenia z zakresu biologii prowadzone na wybranych zwierzętach hodowlanych w domu. Kazimierz Dolny, 1972 r. © Jan Walencik 2017.

1973 r.

Nadeszło ostatnie półrocze nauki w liceum. W lutym pojechałem do Lublina na eliminacje wojewódzkie. Odbywały się na Wydziale Biologii i Nauk o Ziemi w Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej. Ze zdumieniem dowiedziałem się, że każda szkoła otrzymała wcześniej wykaz literatury ekologicznej, z której powinni byli przygotować się uczestnicy eliminacji. Tymczasem do naszej szkoły nic takiego nie doszło, a ja nieświadomie przygotowywałem się z biologii ogólnej. No i padłem. W części testowej, na pojęciu niszy środowiskowej. Zapamiętałem je na całe życie.

Być może sekwencja późniejszych zdarzeń była przeznaczeniem, być może prowadziła nieuchronnie do wciąż nieuświadamianego najważniejszego spotkania życia. Kto wie?… W maju zdałem maturę i wkrótce znów pojawiłem się w znajomych murach Wydziału Biologii i Nauk o Ziemi. Zdawałem egzamin wstępny na studia biologiczne. Poszło nieźle, oprócz jednego przedmiotu. Katastrofa! Oblałem z rosyjskiego… Miałem 18 lat i czułem, że muszę wziąć wiatr w żagle. Pojechałem do Mińska Mazowieckiego, na egzamin do dwuletniego Spółdzielczego Studium Reklamy. Zdałem i… we wrześniu wyfrunąłem w świat z rodzinnego gniazda i z rodzinnego Kazimierza Dolnego.

1974 r.

W II semestrze, pod koniec marca, słuchacze Spółdzielczego Studium zostali skierowani na praktyki zawodowe do Wojewódzkiego Związku Spółdzielni Rolniczych w Siedlcach. Tam nam wskazano miejsce docelowe: Spółdzielnię w Mordach. Gdzie to jest? Nie miałem pojęcia. Kiedy wiosna wciąż czekała na swoje zjawiskowe wejście, trafiłem razem z dwoma kumplami – studentami, jak nas tu od razu ochrzczono – do małego cichego miasteczka. Myślałem, że tylko na kilka tygodni, że namalujemy parę szyldów, udekorujemy trochę sklepowych wystaw, przy okazji pobalujemy trochę i będzie po wszystkim. Nie miałem pojęcia, że TO się stanie.

No i stało się. Kwietniowego popołudnia 18-letnia Bożenka i 19-letni Janek dowiedzieli się wreszcie o sobie. Poszło o sztubacki zakład. Ktoś kogoś miał dla żartu poderwać. Udało się, całkiem nieźle! Wyszło też na jaw, że Bożenka to inaczej – Beńka. Zanim praktyka się skończyła, wiedzieliśmy obydwoje, że nasze drogi już się nie rozejdą…

D002671. 19-letni Janek – słuchacz Studium Reklamy. Mińsk Mazowiecki, 31.05.1974 r. © Jan Walencik 2017. 

D002754. 18-letnia Bożenka – uczennica Technikum Terenów Zieleni. Mordy, 01.05.1974 r. © Jan Walencik 2017. 

Ilustracja: NASZA HISTORIA DO 2009 – Marzenia. C001883. Bożena i Jan Walencik

C001883. 18-letnia Bożenka i 19-letni Janek. Mordy, 01.05.1974 r. © Jerzy Kuna 2017. 

1975 r.

Półtora roku później, 20 września 1975 roku, nasz związek przypieczętowało formalne ślubowanie – zostaliśmy małżeństwem. Tak właśnie nam wtedy w duszy grało. Nie usłuchaliśmy niby rozważnych podpowiedzi, że za wcześnie, że mamy czas, że jeszcze zdążymy. Mieliśmy młodzieńczą fantazję i wspaniałą wizję wspólnej przyszłości, Nic nas nie piliło – po prostu wiedzieliśmy, że chcemy razem być i razem zdobywać świat. Bożenka miała 19, a ja 20 lat. Było pięknie!

Pod koniec roku był list. Ten najważniejszy list. Tylko jeden. Zebrało mi się w końcu na odwagę i napisałem na Sarnie Uroczysko 6 w Krakowie. Powiedziałem mojemu Mistrzowi, Włodzimierzowi Puchalskiemu, że jestem gotów nosić za Nim choćby najcięższy statyw, że będę nosił ten statyw z największym oddaniem, że nigdy nie zawiodę.

W 1975 roku, a właściwie jeszcze 1974, w okresie Studium Reklamy, zacząłem nowy rozdział mojej przygody z perkusją. W przyszłych latach przerodziło się to nie tylko mocną pasję, ale przy dużej pracowitości stało się całkiem intratnym źródłem dochodów wykorzystywanych na utrzymanie rodziny. Bez owijania w bawełnę – grałem w różnych zespołach na przeróżnych imprezach: koncertach, przeglądach, festynach, zabawach i weselach. Mój stosunek do tego, co inni cynicznie nazywali chałturami był jasny: nigdy żadnego utworu nie zagrałem tak samo (o co niejeden lider zespołu miewał do mnie pretensje), zawsze starałem się przemycić jakiś nowy pierwiastek twórczy do gry. Gry, bo do szewskiej pasji doprowadzało mnie, gdy ten i ów z nieuświadamianym lekceważeniem nazywał grę na perkusji stukaniem. Zawsze miałem w sobie jakiś niepokój, a raczej niedosyt, który powodował, że poszukiwałem z ogromną frajdą i satysfakcją czegoś nowego: połamania rytmu, nowych synkop, różnych figur. Odkrywałem frapujące sposoby gry, czasem – przyznaję – zbyt gęstej dla tych, którym wystarczało proste trzymanie rytmu w niewyszukanych podziałach. Skądinąd dyscyplina gry perkusisty, ba – każdego muzyka, ma fundamentalne znaczenie dla zespołowego muzykowania, ale moim zdaniem jest ona zaledwie i  podstawą do uruchomienia własnej interpretacji i odczuwania: uwolnienia daru feelingu. Sztuki raz subtelnej, a kiedy indziej wyrafinowanej, czy wreszcie porywającej, upajającej – w zależności od potrzeby twórczej. Pamiętam, na przykład z początków wspólnego grania w Mińsku Mazowieckim, jak wielką radość sprawiało nam wymyślanie – na fali improwizacji – ostatecznego kształtu utworów Aquarius i Let the sunshine z musicalu Hair. W naszych nieobiektywnych rzecz jasna oczach, były to interpretacje porywające, pełne absolutnej wolności, a dla mnie szczególnie pierwsza, bo przecież… Wodnikiem jestem!

1976 r.

Piątego stycznia dostałem odpowiedź z Sarniego Uroczyska. W kopercie znalazłem kilka podarowanych fotografii. To było moje święto. Czytałem z zapartym tchem. Włodzimierz Puchalski pisał ze zrozumieniem dla moich dążeń, chciał coś dobrego doradzić, choć widać było, że nie mógł zaoferować mi czegoś konkretnego, bo – jak twierdził – zatrudnianie współpracowników ekipy zależało od wytwórni (przynajmniej w teorii), w której pracował, a nie od niego samego. Sugerował usilnie skończenie wyższych studiów, a potem długoletnie asystowanie w ekipie. Na koniec dodał:

Proszę nie kapitulować, nie zrażać się chwilowymi niepowodzeniami. Zwycięża tylko ten kto walczy do końca i nie traci nadziei, nie rezygnuje. Tak jest w sporcie, tak jest w każdym zawodzie, w życiu, dosłownie zawsze i wszędzie. (…) Ślę Panu dużo miłych słów. Życzę powodzenia i wytrwania w swej pasji.

Przyjąłem te słowa jak przykazanie. Było jasne: trwanie w rozmarzonej fotografii, którą dotąd uprawiałem, to zdecydowanie za mało.

1978 r.

To był czas naszego poszukiwania swojego miejsca. Cumowałem na chwilę to w domach kultury, to w urzędach. Najpierw w Miejsko-Gminnym Ośrodku Kultury w Mordach, po tym w Urzędzie Miasta i Gminy w Kazimierzu Dolnym, a następnie w Gminnym Ośrodku Kultury w Karczmiskach. Zdeterminowany, by dopiąć swego i zrealizować dyspozycję Mentora, w 1977 roku rozpocząłem studia zaoczne na Wydziale Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej.

W pamiętnym 1978 roku, 6 kwietnia przyszedł na świat nasz jedynak Maciek. Urodził się w Kazimierzu Dolnym, dokładnie w tej samej Izbie Porodowej, w której 23 lata wcześniej odbierała mnie moja Babcia – akuszerka. 

Tego samego pamiętnego roku, w 15 października, pierwszy raz zobaczyłem Puszczę Białowieską. Do Białowieży dojechałem pociągiem. Przyłączyłem się do napotkanej w Parku Pałacowym wycieczki pracowniczej z przewodnikiem i w ten sposób wszedłem pierwszy raz do Rezerwatu Ścisłego Białowieskiego Parku Narodowego. Oczarowało mnie i tamten obraz Dzikiego Lasu zapamiętałem na zawsze. To doznanie sprawiło, że później wielokrotnie wracałem do Puszczy Białowieskiej – w końcu na stałe – i poświęciłem Jej dużą część życia i pracy.

Każdą chwilę wolną od zawodowych zajęć starałem się spędzać w przyrodzie. Niby wciąż fotografowałem, ale coraz bardziej doskwierało mi to spychanie mojej Najświętszej Przyrodniczej Pasji na margines życiowych spraw. Rozumiała to świetnie moja Żona i wspierała nieustannie moje dążenia. Gwałtownie narastały marzenia o prawdziwym zawodowym fotografowaniu i filmowaniu Natury. Kiedy wpadła mi w ręce kamera Quarz DS8-3 super 8 mm, rzuciłem się w wir filmowania – wprawdzie bardzo amatorskiego, ale pouczającego warsztatowo i wyzwalającego nieodpartą potrzebę tworzenia. Pierwsze dwa projekty filmowe – obrazy, których ostatecznie nigdy nie zmontowałem – były zredagowane z największym żarem, ale i z błędami typowymi dla nowicjusza roboty scenariuszowej, operatorskiej i montażowej.  To były dwa krótkie filmy: Jej portret (inspirowany piosenką Bogusława Meca, z muzyką Włodzimierza Nahornego i tekstem Jonasza Kofty) oraz Jak przeżyć? (krótki dokument zrealizowany w hołdzie dla Włodzimierza Puchalskiego, który akurat pod koniec tego roku popłynął do Antarktyki). Pierwszy miał być ekspresyjną etiudą o mojej ukochanej Beńce, a drugi 15-minutową opowieścią o zimie i zwierzętach. Oczywiście każdy miał również oprawę graficzną – plansze tytułowe i końcowe, które przygotowałem i sfilmowałem.

Plansza do drugiego amatorskiego filmu Jana Walencika Jak przeżyć? Kazimierz Dolny, 1978 r. ©  Jan Walencik 2017.

Plansza do drugiego amatorskiego filmu Jana Walencika Jak przeżyć? Kazimierz Dolny, 1978 r. ©  Jan Walencik 2017.

Plansza do drugiego amatorskiego filmu Jana Walencika Jak przeżyć? Kazimierz Dolny, 1978 r. ©  Jan Walencik 2017.

Plansza do drugiego amatorskiego filmu Jana Walencika Jak przeżyć? Kazimierz Dolny, 1978 r. ©  Jan Walencik 2017.

1979 r.

20 stycznia Tata przekazał mi wiadomość usłyszaną przez radio: Włodzimierz Puchalski zmarł na Antarktydzie… Pamiętam bardzo wyraźnie, jak mną to do głębi wstrząsnęło. Mimo, że mojego Mistrza nie poznałem osobiście, poczułem wielki ciężar straty kogoś nadzwyczaj bliskiego.

error: Content is protected !!