ODKRYWAMY ŚWIAT NATURY PO SWOJEMU

FILMY FOTOGRAFIE SŁOWA DŹWIĘKI

STRONA  ARCHIWALNA  (sprzed 2022 r.)

Wywiad prasowy: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie

Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Okładka czasopisma z wywiadem – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Zapowiedź wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Fragment wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

CYTAT. Cd. wywiadu – Wojciech Sobociński: Jan Walencik – rozmowa o fotografii, filmie i przyrodzie. Źródło: Foto Natura, nr 3 2010 r.

Rozmawia: Wojciech Sobociński

Jan Walencik

Z filmu Puchalszczyzna, który stworzyliście z żoną przed czternastu laty, dowiedziałem się, że to właśnie Włodzimierz Puchalski zaszczepił w Tobie pasję fotografowania przyrody.

Nie tyle sam Włodzimierz Puchalski, co jego książki. W drugiej klasie liceum przypadkowo wpadła mi w ręce Wyspa kormoranów. Po jej lekturze uznałem, że już wiem, co chcę w życiu robić. Wcześniej byłem jedynie przekonany, że ma być to coś, co pozwoli mi na bliski kontakt z przyrodą. Ale nie bardzo widziałem siebie w białym kitlu, jako biologa spędzającego wiele czasu w laboratorium. Chciałem mieć kontakt z żywą przyrodą. Wcześniej, już pod koniec szkoły podstawowej, zaczęła mnie pasjonować chemia nieorganiczna. Miałem nawet własne małe laboratorium, a eksperymenty w nim o mały włos nie zakończyły się wysadzeniem domu w powietrze. Wtedy rodzice uznali, że mój rozwój powinien iść w innym kierunku, i to przyroda zajęła wówczas pierwsze miejsce – co było naturalną konsekwencją moich zainteresowań. Wiedziałem, że muszę być blisko natury, ale nie wiedziałem jeszcze, w jakiej formie się to wyrazi. Wyspa kormoranów sprawiła, że pozbyłem się wątpliwości i poczułem, że przyroda na fotografii i w filmie to jest to. Od razu powstał wielki, choć mglisty plan, ba – pomysł na życie, który oczywiście był marzeniem małego Jasia, mało konkretnym i nie do końca realnym. Ale te marzenie czy wręcz idylliczne wyobrażenia jak to będzie kiedyś wspaniale, już mnie nie opuściły.  

I rzeczywiście jest tak idyllicznie?

Wielokrotnie spotkałem się z opiniami dotyczącymi pracy Włodzimierza Puchalskiego, że to takie wspaniałe, że ciągły kontakt z przyrodą to coś najwspanialszego i najpiękniejszego, co może przytrafić się człowiekowi…

 …A nie?!

Oczywiście, że tak. To jest piękne, ale tak jak ze wszystkim – jeśli czegoś mamy w nadmiarze, to przestaje smakować, idylla się kończy. Tylko że mimo przesytu i zmęczenia po wielogodzinnym codziennym, a czasem trwającym wiele miesięcy obcowania z przyrodą, kiedy wydaje się, że ma się już wszystkiego dość, wystarczają dwa, trzy dni odpoczynku i znowu ciągnie wilka do lasu. Istnieje jedno chyba wyjaśnienie tego permanentnego stanu, tej ciągoty: pochodzimy z przyrody i ta skłonność do natury wciąż w nas żyje. Chcemy być w miejscu, z którego się wywodzimy.

Ale skłonności do aparatu nie są już nam wrodzone, skąd one?

Ta przygoda zaczęła się już pod koniec szkoły podstawowej. Fotografowaniem zajmowałem się wspólnie z kolegą z Kazimierza. To był czas Smieny, którą rozebrałem w ciągu dwóch pierwszych dni. Potem próbowałem ją złożyć, ale bezskutecznie – ciągle zostawało mi kilka części. Później za własne pieniądze kupiłem drugą Smienę, której już nie rozbierałem i dzięki temu do dzisiaj mam pojedyncze klatki nią zrobione. Potem był Druh i w końcu pojawił się aparat Start. To już było inne fotografowanie, niemal światowe. Format 6×6 to było coś. Na matówce można było skomponować obraz, obejrzeć to, co potem zapisze się na negatywie. Wtedy też pojawiła się Wyspa kormoranów i pragnienie posiadania innych książek Puchalskiego. Zarabiałem na nie, pracując w wakacje w zakładzie rzeźbiarskim wujka w Radomiu. Wykupiłem z radomskich antykwariatów wszystkie dostępne książki Włodzimierza Puchalskiego. Zebrałem komplet książek zielonych, jak nazwał je Jarosław Iwaszkiewicz. W tym momencie zostałem zainfekowany fotografią przyrodniczą do cna i nic już mnie z tej choroby nie wyleczyło.

To skąd pojawiła się praca na uczelni?

To był wynik ówczesnych możliwości, na które akurat wcale nie narzekam, ale również skłonności. Chyba nie schlebię sobie zanadto, gdy powiem, że należę do tej mniej licznej grupy osób, które przywykły rozbijać głową mur. Wielu ludzi korzysta tylko z tego, co im życie podsunie – kują, jak warunki im na to pozwalają. A ja nigdy się z tym nie zgadzałem, bo chciałem robić swoje. Wziąłem za to solidną lekcję, bo wiadomo, że gdy serce ma się miękkie, a myśli niepokorne do kompletu konieczna jest twarda skóra na czterech literach. Poza tym praca na uczelni nie była moją pierwszą. Wcześniej, zaraz po ukończeniu studium reklamy, tułałem się po różnych domach kultury, pracowałem w Urzędzie Miasta w Kazimierzu Dolnym…

…ale ciągle z aparatem i książkami Puchalskiego?

Tak, tak. Jeszcze ucząc się w studium, kupiłem Practiflexa, jednego z pierwowzorów marki Praktica. Był to aparat z otwieranym światłochronem, wymiennymi matówkami, płócienną, gumowaną migawką i z tym przepięknym kłapaniem lustra. Mając standardowy obiektyw, czułem się panem sytuacji. Robiłem wtedy sporo zdjęć, oczywiście czarnobiałych. Dużo czasu spędziłem też w ciemni. Miałem wówczas pomysł, aby udać się do Włodzimierza Puchalskiego, ale zabrakło mi determinacji. Pamiętam, przeczytałem w tym czasie w miesięczniku Przyroda Polska artykuł Macieja Łukowskiego o filmie przyrodniczym. Nie wiedziałem, że jego autor jest dyrektorem Wytwórni Filmów Oświatowych. Napisałem wtedy list, prosząc redakcję o jego przekazanie panu Łukowskiemu. Jednocześnie taki sam list wysłałem do szefa WFO. Okazało się, że obydwa dotarły do tego samego człowieka, o czym dowiedziałem się dopiero po latach. Na żaden z listów nie otrzymałem odpowiedzi, a nie doczekawszy się jej, wsiadłem w autobus i z kilkoma przesiadkami pojechałem do Łodzi. Poszedłem do WFO, gdzie różni dobrzy ludzie, częstując mnie herbatą, starali się zorganizować mi spotkanie z kimś ważniejszym, podpowiadali, jaką drogą próbować dalej. Nic z tego wówczas nie wyszło. Napisałem też list do samego Włodzimierza Puchalskiego.

Jeśli to nie tajemnica, co było w tym liście?

Że bardzo bym chciał, że mogę nosić statywy, że mogę wszystko robić, byle tylko pracować przy filmie przyrodniczym.

I Puchalski odpisał?

Odpisał. Miałem nie kapitulować, skończyć studia, najlepiej – tak jak On – agronomię, a poza tym nastawić się na długoletnie asystowanie, bo taka jest droga do filmowania. To był rok 1975. Ważny rok, bo właśnie wtedy ożeniłem się z Beńką (Bożeną, współautorką wszystkich późniejszych filmów oprócz pierwszego – przyp. W. S.) i wtedy też po raz pierwszy odwiedziłem Puszczę Białowieską. W tym czasie w rozwijaniu pasji bardzo pomagała mi praca w domach kultury. Miałem możliwość fotografowania, byłem blisko organizacji wystaw. Gdy zostałem szefem takiego ośrodka i miałem nielimitowany czas pracy, wtedy moje możliwości ruszania w plener znacznie wzrosły. Zajmowałem się wówczas głównie fotografią czarno-białą, negatywową, rzadziej pozytywową. Większość zdjęć robiło się wtedy na materiałach ORWO, bo głównie takie były dostępne. Pierwsze rolki Fuji kupiłem chyba w 1977 roku na Słowacji. Trzymałem je potem, jak jakieś relikwie, oszczędzając i czekając z ich użyciem na szczególne okazje. Dzisiaj ktoś, kto dysponuje aparatem cyfrowym, w ciągu jednego zaledwie dnia może przeżywać tyle ekscytacji i doświadczeń z ustawianiem ekspozycji czy komponowaniem obrazu, ile mnie dane było wtedy w ciągu kilku tygodni czy miesięcy.

Na ile w dojściu do filmu przyrodniczego przydały się wskazówki Puchalskiego?

Realizowałem je, choć nie w pełni. Zresztą, gdybym ich nie dostał, też wybrałbym drogę, którą wtedy poszedłem. W tym okresie zacząłem pokazywać zdjęcia, miałem w Lublinie swoją pierwszą wystawę, skończyłem też studia pedagogiczne, pisząc pracę o Januszu Czeczu, realizatorze filmów przyrodniczych. To była częściowo udana próba wejścia w środowisko filmowców. Ale był to też czas Solidarności i w pewnym momencie, za swoje nadmierne zaangażowanie, straciłem pracę i prawo do mieszkania. Trzeba było sobie jakoś dalej radzić. Poprzez kontakty z wojewódzkim konserwatorem przyrody w Siedlcach udało mi się dostać pracę na siedleckiej uczelni. Najpierw w charakterze technika fotografii, a po pół roku zostałem nauczycielem akademickim. Miałem zajęcia z fotografii i filmu, do dyspozycji ponad setkę aparatów, kilka ciemni fotograficznych. To był początek lat 80. i właściwie wtedy na dobre wszedłem w fotografię przyrodniczą. To był przełom.

Postać Włodzimierza Puchalskiego przewinęła się w naszej rozmowie już kilkakrotnie, właśnie kończysz pisać o nim książkę. Skąd ta fascynacja?

Mój ówczesny świat był bardzo malutki. Książki Puchalskiego były oknem na świat ogromny – świat przyrody. Przyznam się do bardzo nieładnej rzeczy, ale moje ówczesne pragnienie obcowania z tym światem było tak wielkie, że powycinałem zdjęcia z Wyspy kormoranów i powiesiłem je na ścianie. Żyłem tym samym, o czym On pisał, a jednocześnie nie bardzo miałem się z kim tymi przeżyciami podzielić. Przesiąknąłem tym i jeszcze jako chłopak w Kazimierzu wklepałem sobie do głowy pragnienie bycia Puchalskim w sensie robienia tego co On. Chciałem być jego naśladowcą. Dopiero później, pisząc pracę doktorską poświęconą mojemu Mistrzowi, uświadomiłem sobie, że bycie epigonem nie jest najlepszym pomysłem. Wciągnęła mnie myśl, którą odkryłem właśnie dzięki Puchalskiemu: że pokazywanie przyrody przepuszczonej przez siebie, przez własną wrażliwość i wiedzę, jest tym, co warto w życiu robić. Naśladownictwo nie jest dobrą drogą.

Rozmawiamy o początkach Twojego fotografowania, a w którym momencie pojawił się film?

To było w 1976 roku. Jeszcze jako pracownik domów kultury miałem pierwsze doświadczenia z super ósemkami: Kwarcem 1M i Kwarcem 3. Nie miałem wtedy pojęcia o pisaniu scenariuszy, ale sporo o tym czytałem. Zacząłem pisać dwa scenariusze jednocześnie: Przebudzenie i Jej portret, poświęcone moim dwóm największym miłościom. Oba nie zostały zrealizowane, choć do pierwszego nakręciłem trochę ujęć. Pierwszy miał być typowym, jak na owe czasy, filmem przyrodniczym. Drugi miał być poświęcony mojej żonie.

Gdy byłem już na uczelni, razem z Beńką nakręciliśmy film Śmieszki. W ramach doskonalenia swoich belferskich umiejętności nawiązałem wtedy kontakt z Wytwórnią Filmów Oświatowych, gdzie umożliwiono mi uczestnictwo w kilku produkcjach. W tym czasie rozpocząłem też współpracę z telewizyjnym Zwierzyńcem. Prowadziłem w nim spotkania na temat fotografii i filmu przyrodniczego, przygotowywałem felietony. Jeździłem też z ekipą telewizyjną z Poltelu realizować krótkie formy o przyrodzie, które później wykorzystywano w programie. Ale nie odpowiadało mi, że to nie ja stoję za kamerą. l nagle okazało się, że możliwa jest zmiana. I tak, od drobnych etiud doszedłem do możliwości nakręcenia swojego pierwszego filmu. Była nim Symbioza?

…od razu nagrodzona…

Nie tak od razu, ale faktycznie później ten film otrzymał nagrodę. Zaraz potem nakręciliśmy film poświęcony błotniakom zbożowym, a później możliwości zaczęło przybywać.

Zaczęło przybywać też nagród.

Tak, ale to jest wyłącznie miła konsekwencja pewnego sposobu na życie, który obraliśmy we dwoje. Ważne jest to, by w filmie i fotografii być sobą, pokazywać świat właśnie po swojemu, dokładnie tak, jak ci w duszy gra. Dla nas ważne jest nie tylko, by na ekranie było pięknie, ale również musi być z sensem i koniecznie – opowiedziane do bólu przekonywująco. No i przede wszystkim – musi mieć własny, autorski pazur. Może zabrzmiało to mentorsko, ale dla nas jest to klucz do autorskiej roboty, a dla mnie również klucz do tego, by nie zwariować.

Zwariować?!

Tak! Współcześnie jest tyle cudownych zdjęć, robionych przez setki tysięcy, a może i miliony ludzi na świecie. No i jak widzę te wspaniałości, zjada mnie cholerna zazdrość, zazdrość i złość, że jak nie potrafię tak fotografować. A potem przychodzi kojące olśnienie: rób swoje, pokaż własny charakter.

W tym, o czym mówisz, tkwi chyba także pułapka. Udana próba wyrażania samego siebie może wprawić w samo zachwyt.

O tak, bardzo, ale to bardzo łatwo. Dlatego fotografom i filmowcom, zresztą wszystkim ludziom, bardzo potrzebna jest pokora. Chęć rozwijania się jest dla mnie oczywista. Nie można stać w miejscu. Frajdę znajduję w tym, co nie jest mi znane, w odkrywaniu, w zdobywaniu wiedzy. Każda wystawa, książka czy film powinny być zamkniętą sprawą. W ten sposób oznajmiamy światu, że oto mamy coś do powiedzenia. Oznajmiamy, zamykamy sprawę i idziemy dalej. W moim pojęciu nie ma miejsca na to, by po jednym filmie czy publikacji chodzić przez następne lata w jego blasku i sławie i ciągle powtarzać, że to ja przed laty zrobiłem to zdjęcie czy film. To jest najlepsza droga do zwiędnięcia i uschnięcia.

A nie jest przypadkiem tak, że pewna planowość w działaniu, realizowanie konkretnych projektów, zamykanie ich i przechodzenie do kolejnych jest domeną osób, które wspięły się na „wyższy stopnień twórczego wtajemniczenia”?

Zgadzam się z tym, choć może nie chodzi o planowanie, ale o myślenie. Natomiast prawdą jest, że jeśli chcemy coś fotografią lub filmem przekazać, musimy to uporządkować. W filmie takim porządkowaniem jest scenariusz, w książce właśnie to samo. Oczywiście – sztuką najwyższego lotu jest zawarcie tego, co chce się powiedzieć, w jednym, jedynym zdjęciu. Bardzo niewielu to potrafi. Osobiście wolę opowiadać serią zdjęć. Jest to dla mnie ciekawsza forma i z pewnością ma no to wpływ moje filmowanie. Spór o formę jest jednak bardziej domeną odbiorców i krytyków niż autorów.

A fotografia przypadkowa?

Oczywiście i nam zdarzają się takie sytuacje. Ale spośród zdjęć zalewających nas ze wszystkich stron takich przypadkowych jest bardzo dużo. Najgorsze jest to, że zbyt często dorabia się do tych obrazów ideologię. Oto autor fotografii pyszni się, że jest superznawcą przyrody, bo wiedział kiedy, gdzie i jak pójść, żeby osiągnąć taki, a nie inny efekt. Według mnie, i proszę o cytat dosłowny, to gówno prawda, czyli trzecia prawda księdza Tischnera. Mówię tak, bo nie lubię, gdy ktoś wyniośle określa siebie jako wszystkowiedzącego i wszystko przewidującego poskramiacza przyrody. Tak nie można, bo każdy, kto ma w sobie choć odrobinę zdrowego rozsądku, no i pokory, przyzna, że w przyrodzie nic nie wiadomo do końca. Wystarczy, by wiatr powiał z innej strony, a zwierzę, na które czatujemy, nie pojawi się. Nie przeczę natomiast twierdzeniu, że wiedza i znajomość przyrody wielokrotnie pomaga szczęściu. Nieustająco trzeba się uczyć.

Wiedza pomaga też w inny sposób. Umożliwia hodowlę zwierząt i wspomaganie się nimi na planie filmowym czy przy fotografowaniu. Znam wielu krytyków tej postawy. Z założenia uznają takie zdjęcia czy filmy za gorsze. Z tego, co wiem, w czasie realizacji Waszego ostatniego serialu Saga prastarej puszczy hodowaliście sporo zwierząt.

Myślę, że filmowcy przyrody dzielą się na dwie grupy: na tych którzy kręcą tylko w naturze, i na tych, którzy nie wzdrygają się na myśl o wykorzystaniu swojaczków, czyli tak lekceważąco przez tych pierwszych określanych zwierząt hodowanych. Podział ten w wielu przypadkach nie jest jednoznaczny. Według mnie podstawą odpowiedzi na pytanie: Hodować czy nie? jest świadomość, po co się fotografuje lub robi filmy. Jeżeli ktoś chce wyłącznie rejestrować przyrodę w jej dzikim stanie (a cóż to dzisiaj znaczy?), ma prawo tak robić. Jeśli ktoś chce udowodnić, że jest świetnym łowcą, to wybiera drogę łowcy i nie skala się fotografowaniem zwierzęcia w niewoli. Ale jeśli ktoś chce pokazać przyrodę trochę głębiej, ująć z bliska emocje zwierzęcych bohaterów, to jak ma to zrobić w wolnej przyrodzie – i to w przypadku gatunków wyjątkowo stroniących od ludzi? Bez wykorzystywania zwierząt hodowlanych to się nie uda. Oczywiście poza dyskusją pozostają kwestie hodowli w sposób humanitarny, tak by zwierzęta nie cierpiały, nie były skazywane na ból, głód czy inne zagrożenia. Jeśli ktoś ma świadomość natłoku otaczających nas obrazów i jednocześnie chce przemówić do odbiorcy, musi znaleźć formę, która zostanie dostrzeżona. Moim zdaniem inaczej niż ze zwierzętami z hodowli nie ma szans tego zrobić. Chcąc pokazać swój własny sposób widzenia przyrody, bez naśladowania zdewaluowanej do nudy formy większość filmów przyrodniczych, jakie współcześnie oglądamy, musi użyć środków, które mu w tym pomogą. Owszem, mam świadomość, że może to być kontrowersyjne, ale wolę to, niż ukrywać się pod płaszczykiem niby-łowcy, który krytykuje innych, a sam pokazuje zdjęcia wykonane w hodowlach, oszukując, że powstały w dzikiej przyrodzie. Znam kilka takich osób. Poleciłbym im uzyskanie stosownych zezwoleń i doświadczenie tej hodowli, którą potępiają, ze wszystkimi jej dylematami etycznymi, rozterkami i przeżyciami – czasem radosnymi, innym razem dramatycznymi. Swoją drogą – wśród wielu cnotliwie czystych, prawdziwie dzikich filmów przyrodniczych z łatwością mogę wskazać mnóstwo ujęć czy wręcz scen filmowanych w warunkach kontrolowanych albo wręcz w hodowli. O czym więc mowa? Autorzy takich produkcji – hipokryci – pod niebiosa wysławiają przykład Włodzimierza Puchalskiego jako łowcy dzikiego tylko świata. Jak okrutnie się rozczarują, dowiedzą się niebawem z książki, o której wspomniałeś.

Poza tym, mając skromne, bo 10-letnie do świadczenie w hodowli zwierząt, nie jestem pewien czy to, co nazywamy oswojeniem, nie jest tylko naszym wyobrażeniem. Kto tu kogo oswaja? Może to raczej my zostajemy oswojeni, a może wręcz odrodzeni albo przywróceni naturze. Sądzę, że to właśnie my dostosowujemy się do zwierząt, bo te – prawidłowo hodowane – nie robią przecież nic innego, czego nie robiłyby w naturze. To nie jest tresowanie. W tym przypadku chodzi o przyswojenie zwierząt do naszej obecności, a nie nauczenie ich jakichś wynaturzonych zachowań, obliczonych na uciechę gawiedzi.

Sadze prastarej puszczy wykorzystaliście wiele możliwości płynących z faktu wprowadzania na plan zwierząt z hodowli.

Tak, nie wyobrażam sobie tych dziesięciu odcinków, nad którymi pracowaliśmy przez dziesięć lat, bez udziału zaproszonych przez nas na plan zwierząt. Serial jest w pewnym sensie naszym głosem sprzeciwu wobec filmów przyrodniczych zalewających ekrany. Denerwują mnie programy, w których dzielny prezenter łapie węża lub rzuca się na krokodyla i potem opowiada, jaki ten zwierz straszny, a on sam odważny. Moim zdaniem wiele współczesnych filmów i programów nie opowiada o przyrodzie, ale o wątpliwym stosunku człowieka do przyrody, a nade wszystko – o głupocie. Bo co za bohaterstwem ma być to szukanie guza i męczenie zwierzaków. Wiem, że to mocne słowa, ale tak to widzę. Nam zależało na obudzeniu w ludziach emocji, chcieliśmy, by człowiek po obejrzeniu filmu nie mógł pozostać wobec pokazanych zwierząt obojętnym. Założyliśmy, że w związku z tym będą to przyrodnicze filmy fabularne. W ten sposób ułożyliśmy sobie życie na dziesięć lat, podporządkowując je zwierzętom, które hodowaliśmy, a potem filmowaliśmy i fotografowaliśmy. Wcześniej wszystko sobie wyobraziliśmy na piśmie – poszczególne sceny, sekwencje, w jakim będą świetle, krajobrazie, więc klimaty, całą dramaturgię, logiczną linię fabuły itd.

I wszystko udało się zrealizować?

Oczywiście, że nie. Mówi się, że film powstaje trzy razy. Najpierw rodzi się na papierze, potem w trakcie robienia zdjęć, a po raz ostatni w montażowni. Wszystkie wersje trochę się różnią. Potrójne narodziny filmu – tak to się nazywa. Ale dla mnie jest jeszcze czwarty, a właściwie pierwszy moment narodzin – ten właściwy, czyli niebywale ekscytujący moment pojawienia się pomysłu. Wtedy dostajesz takiej siły, z którą nie ugniesz się przed niczym. Podobnie jest w fotografii. Moment, w którym wpadasz na pomysł, a potem chodzisz i myślisz – czasem wiele dni – jak go zrealizować. W przypadku fotografii moja frajda przekłada się potem jeszcze na dalsze myślenie o czymś szczególnym – o książce.

Co do pytania Czy się udało? – musiało się udać. Przy zawodowym podejściu nie możemy powiedzieć, że może nam się uda zrobić film. Nam musi się udać! Koniec, kropka. Przypadki ograniczone do minimum. Jak ogromna jest dawka adrenaliny przy takiej wysokiej poprzeczce, nie muszę chyba dodawać. Nie ma miejsca na dwuletnie poślizgi, bo nie udało się zrobić jakiegoś ujęcia czy zdjęcia. W grę wchodzą też twarde realia. Trzeba zrealizować projekt, a przy tym nie maszerować po trupach do celu. Przy okazji zapytam retorycznie, co jest bardziej etyczne – filmowanie porodu wilków w naturalnej norze, ze wszystkimi tego konsekwencjami, czyli wielkim stresem zwierząt i zapewne błyskawicznym porzuceniem przez nie miejsca narodzin, czy może jednak skorzystanie z wilcząt urodzonych w niewoli, i od początku skazanych na kontakt z ludźmi? Ja nie mam wątpliwości.

A ja mam wątpliwości, bo w Waszym ostatnim serialu zwierzęta giną.

Jesteśmy opowiadaczami i zatrudniamy do tego przyrodę, ale nigdy w życiu nie posunąłbym się do tego, by unicestwić jakiekolwiek zwierzę dla filmu. I choć faktycznie w poszczególnych odcinkach widzimy strzelanie do wilków, rozjechaną rysicę, są to jednak albo sytuacje sztucznie zaaranżowane i zwierzęta wcale w nich nie ginęły, albo wykorzystaliśmy informacje od osób, które akurat dowiedziały się o tym, że jakieś rzadkie zwierzę wpadło pod samochód. W przypadku naszego serialu tak było z rysicą. Jednak żadne ze zwierząt nie zostało zabite na potrzeby filmu.

A sprzęt? Na ile według Ciebie pomaga w realizacji pomysłów fotograficznych?

Wolę myśleć o sprzęcie jako o narzędziu, które pomoże mi zrealizować ideę. Pewnie, że nie do każdego pomysłu kupuję nowy aparat czy obiektyw. Nie o to chodzi. Najczęściej trzeba kombinować, jak zrealizować jakieś fotograficzne marzenie w oparciu o posiadane narzędzia. Nie można zachłystywać się możliwościami najnowocześniejszych aparatów, zapominając, czym w istocie jest fotografia. A ona przecież zaczyna się od jakiegoś impulsu, myśli, spojrzenia, rozwija się w trakcie przemyśleń, poszukiwania odpowiedniego pleneru, dobieraniu kadru i ekspozycji, a w końcu uruchomieniu migawki. Fotografowanie absolutnie wszystkiego z prędkością 10 klatek na sekundę nie ma sensu. Na początku zawsze musi być pomysł.

Pomysł na zdjęcie to jedno, ale pomysł na pieniądze, za które można kupić narzędzie pracy, to chyba równie trudna sprawa?

Pieniędzy potrzeba jeszcze więcej, bo trzeba z czegoś żyć. Nie jest z tym łatwo, choć z drugiej strony niespecjalnie interesuje mnie ściganie się w sprzedawaniu zdjęć. Po pierwsze dlatego, że od pewnego czasu sam stałem się swoim wydawcą, a po drugie, mam świadomość – bez zadzierania głowy – że wcale nierzadko wydawnictwa nie postępują fair z autorami. Spotkałem się z przypadkami, gdy proponuje się pieniądze za zdjęcie – jak wszystkim 100 zł – ale post factum. Tzn. wydawca kupował ode mnie zdjęcia do jednej publikacji, a potem okazywało się, że wykorzystywał je w innej i informował mnie o tym w momencie, gdy książka była już na rynku. Wycofałem się z takich umów i obecnie bardzo pilnuję, by nie wiązać się z takimi wydawcami. Uważam podobne postępowanie za zwykłą kradzież. Nie zgadzam się na nierespektowanie praw autora. Poza tym nie zgadzam się na traktowanie przy wycenie wszystkich zdjęć po równo. Wiem, ile pracy włożyłem w ich zrobienie, wiem, ile w nie zainwestowałem, i chciałbym, aby wydawcy okazali szacunek dla mojej pracy Przysyłanie umów po wydaniu książki uważam za paskudny zwyczaj. Jeśli ktoś zarabia na korzystaniu z moich zdjęć, nie powinien się dziwić temu, że ja też chcę na nich zarobić. Ale jeżeli zadaniem publikacji nie jest zarobek, ale jakiś wyższy cel – problem wynagrodzenia dla mnie nie istnieje. Czy oczekuję za dużo, chcąc, by traktowano mnie uczciwie?

Rozumiem, że to dlatego powstała ŻUBROWA 10?

ŻUBROWĄ 10 stworzyłem po to, bym mógł samodzielnie realizować filmy, takie jakie mi się marzą, i po to, by wydawać książki w formie przeze mnie wymyślonej. Chcę realizować pomysły, które od dawna grają mi w duszy Nie jest to proste, ale jak do tej pory przynosi mi wiele satysfakcji. Niedawno ukazały się dwie moje książki: Smak białowieskiego miodu. Jak realizowałem serial Tętno pierwotnej puszczy i Ostatnia puszcza nizinnej Europy. Wśród najbliższych, przyszłorocznych planów jest bardzo obfita tekstowo, ikonograficznie i objętościowo monografia poświęcona Włodzimierzowi Puchalskiemu.

Życzę zatem sukcesów ŻUBROWEJ 10. Dziękuję za rozmowę.

Dziękuję

 

Jan Walencik (ur. w 1955 r.) – niezależny twórca filmów przyrodniczych, reżyser, scenarzysta, operator i montażysta, wspólnie z żoną Bożeną zrealizowali kilkadziesiąt filmów. Fotograf przyrody oraz autor książek. Związany z Puszczą Białowieską (mieszka w Białowieży). Piewca jej piękna i orędownik ochrony – uważa, że ciągnąca się latami sprawa pełnej ochrony Puszczy – skrawka naturalnego lasu nizinnego, będącego dziedzictwem całej Europy – to plama na honorze państwa polskiego.

Do klasyki filmu przyrodniczego należy już Tętno pierwotnej puszczy (1995 r., 5 części). Widzowie dobrze znają również jego fabularny serial Saga prastarej puszczy (10 części). Za swoją twórczość był wielokrotnie nagradzany i wyróżniony.

 

Książki autorstwa Jana Walencika wydane przez ŻUBROWĄ 10

Smak białowieskiego miodu. Jak kręciłem serial Tętno pierwotnej puszczy (wydanie I 2010 r. format 18,7 cm x 24,5 cm, 224 strony, 250 fotografii, cena 39,90 zł)

To pierwsza pozycja wydawnicza ŻUBROWEJ 10 i pierwsza na polskim rynku książka opisująca kulisy powstawania filmów przyrodniczych – rzecz w rodzaju jak to się robi? Tym cenniejsza, że przedstawiona subiektywnie. W dziesięciu rozdziałach autor odsłania swój warsztat filmowy, od kuchni pokazuje, jak przez ponad 3 lata metodycznie powstawał 5-częściowy serial przyrodniczy Tętno pierwotnej puszczy, życzliwie przyjęty przez publiczność. Książka skierowana nie tylko do zainteresowanych tajnikami pracy filmowców, ale również do wszystkich pasjonatów przyrody i Puszczy Białowieskiej.

Pozycją wydawniczą poświęconą przyrodzie Puszczy Białowieskiej, skrawkowi zachowanego naturalnego lasu naszego kontynentu jest: Ostatnia puszcza nizinnej Europy/ The last primeval forest in lowland Europe (wydanie I 2010 r., pol./ang., format 18,7 cm x 24,5 cm, 224 strony, 175 fotografii, cena 45,00 zł). Autor przedstawia w niej Puszczę Białowieską jak wielki funkcjonujący organizm pokazuje jej wyjątkowość, odrębność, a jednocześnie mówi o tym jak bliska jest, jak bliska powinna być każdemu Europejczykowi. Licznym fotografiom towarzyszą komentarze prowadzące czytelnika przez 4 rozdziały albumu. Ta książka jest również głosem za nawołującym do ochrony białowieskiej perły natury, skierowanym do parlamentarzystów Polski i Europy.

Obydwie pozycje można nabyć w sklepie on-line przyrodnicze.pl

CYTAT. Tekst z Foto Natury, nr 3 2010 r.